To zaproszenie na inspekcję pałacu, mającego 1150 pomieszczeń, było reakcją na wypowiedź Kilicdaroglu, przywódcy świeckiej Partii Ludowo-Republikańskiej, który oskarżył Erdogana o szastanie publicznymi pieniędzmi, wydawanie ich na luksusy i przepych, w tym na pozłacane sedesy w pałacu. Kilicdaroglu wyzwania nie podjął. W niedzielę w Turcji odbędą się wybory parlamentarne. Erdogan publicznie popiera rządzącą islamską Partię Sprawiedliwości i Rozwoju (AKP), na której czele stał ponad 10 lat. Liczy na wielki sukces AKP, który umożliwi wprowadzenie w Turcji systemu rządów prezydenckich, znacznie zwiększającego uprawnienia głowy państwa. Kilicdaroglu oświadczył, że jego noga w pałacu nie postanie. Szacuje się, że budowa tego obiektu mogła kosztować (w przeliczeniu) nawet 620 milionów dolarów. Został oddany do użytku w zeszłym roku. Powstał na terenach rolniczych i leśnych, które kiedyś należały do Mustafy Kemala Ataturka, twórcy współczesnej Turcji. Opozycja i niektóre organizacje pozarządowe twierdzą, że są to tereny chronione, i mówią o "nielegalnym pałacu". Ten gigantyczny kompleks na obrzeżach Ankary, który w pierwotnym zamyśle miał służyć jako siedziba kancelarii premiera, powstał mimo ponawianych przez sądy nakazów wstrzymania budowy. W niedzielę Erdogan oświadczył w wywiadzie dla państwowej telewizji tureckiej, że poda się do dymisji, jeśli Kilicdaroglu znajdzie choć jeden pozłacany sedes w pałacu prezydenckim. Wezwał zarazem przywódcę opozycji do dymisji, jeśli nie znajdzie żadnego.