Departament Stanu oświadczył jednocześnie, że członkowie rodzin amerykańskiego personelu dyplomatycznego w Bahrajnie mogą sami zadecydować, czy stamtąd wyjadą. Zdaniem amerykańskiego resortu dyplomacji, w kraju tym doszło do "załamania się prawa i porządku" i choć uliczne protesty nie są skierowane przeciwko obywatelom państw Zachodu, to Amerykanie powinni "unikać wszystkich demonstracji, gdyż nawet jeśli są pokojowe, to mogą szybko przerodzić się w gwałtowne i cudzoziemiec może stać się celem obelg lub nawet gorzej". Antyrządowe protesty w Bahrajnie rozpoczęły się 14 lutego. Opozycja domaga się przekształcenia kraju w rzeczywistą monarchię konstytucyjną, zapewniającą obywatelom większy wpływ na rządzenie. Opozycja chce też, by rodzina królewska zrezygnowała z uprawnień do stanowienia prawa i obsadzania wszelkich stanowisk politycznych, a także zajęła się kwestią dyskryminacji szyitów, stanowiących ok. 70 proc. ludności, przez rządzącą mniejszość sunnicką. W poniedziałek do Bahrajnu przybyło ponad tysiąc saudyjskich żołnierzy i ok. 500 policjantów ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich, aby pomóc władzom w opanowaniu sytuacji. Maleńki Bahrajn ma strategiczne znaczenie dla Stanów Zjednoczonych, gdyż stacjonuje tam V Flota USA odpowiedzialna za bezpieczeństwo w newralgicznym rejonie Zatoki Perskiej.