Richard Cole zapewnił w wywiadzie dla agencji Associated Press, że nie było żadnej kłótni między nim a kapitanem Timothym B. Cheneyem i że żaden z nich nie zasnął podczas lotu. Twierdził też, że bezpieczeństwo pasażerów w żadnym wypadku nie było zagrożone. Ale incydentu nie chciał wyjaśnić. - Powiedziałbym więcej, ale i tak już powiedziałem o wiele za dużo - oświadczył. Kontrolerzy lotów przez ponad godzinę próbowali w środę skontaktować się z pilotami przez radio i przez telefony komórkowe. Postawiono w stan pogotowia Gwardię Narodową. Samolot przeleciał 240 kilometrów poza lotnisko w Minneapolis. Cole konsekwentnie odmawia wyjaśnień. Twierdzi natomiast, że nic wielkiego się nie stało i że "wciąż się zdarza, że samoloty tracą kontakt z ludźmi na ziemi". Policja poinformowała w piątek, że testy wykazały, iż obaj piloci byli trzeźwi. Dlaczego więc "zapomnieli" wylądować w Minnesocie, prowadząc maszynę ze 144 pasażerami? Większość ekspertów skłania się ku opinii, że zasnęli w kokpicie podczas lotu z San Diego. Pojawiła się też wersja o jakiejś zażartej dyskusji między kapitanem a drugim pilotem. "Czarna skrzynka", rejestrująca rozmowy pilotów, niestety nie na wiele się przyda. W owym samolocie zainstalowane jest urządzenie starego typu, rejestrujące tylko ostatnie 30 minut. W tym przypadku zachowane zostały więc głównie rozmowy w kokpicie w czasie, gdy maszyna wracała już znad Wisconsin do Minneapolis. Nowe urządzenia rejestrują całe dwie godziny. Kiedy w końcu nawiązano kontakt radiowy z załogą, kontrolerzy lotów polecili wykonanie serii zwrotów, żeby się upewnić, że piloci panują nad maszyną. Samolot wylądował szczęśliwie, choć z opóźnieniem. A to, co naprawdę działo się w kokpicie, pozostaje tajemnicą, przynajmniej na razie. Stosowne gremia prowadzą śledztwo.