"Z głębokim żalem informuję, że życie straciła jedna osoba" - napisał na Twitterze mer miasta Mike Signer. Wezwał wszystkich, którzy są na ulicach, by udali się do domów. Wpis pojawił się zaraz po tym, jak z Charlottesville nadeszła informacja, że w tłum demonstrujących wjechało auto. Według świadków, ciemny sedan wjechał w ludzi z dużą prędkością, po czym wycofał i uderzył ponownie. Rzeczniczka Centrum Medycznego Uniwersytetu Wirginii potwierdziła, że zginęła jedna osoba, a 19 zostało rannych. Starcia w Charlottesville Demonstranci określający siebie mianem "białych nacjonalistów" zorganizowali manifestację w Charlottesville w proteście przeciwko planom usunięcia z lokalnego parku pomnika generała Konfederacji Roberta Lee, dowódcy wojsk Konfederacji w czasie wojny secesyjnej (1861-1865). Zgromadzenie pod hasłem "Zjednoczyć prawicę" przedstawiali jako "demonstrację w obronie praw białych Amerykanów". W nocy przeszli oni przez miasto z pochodniami, skandując hasło: "Nie zastąpicie nas". Gdy dziś rano powrócili na ulice Charlottesville, spotkali się z kontrmanifestantami. Po drugiej stronie stanęli między innymi lewicowi aktywiści i czarnoskórzy członkowie ruchu Black Lives Matter. Podczas starć z udziałem kilkuset osób z obu grup poszły w ruch pięści, kije, gaz pieprzowy w sprayu i plastikowe butelki. Część protestujących nacjonalistów miała na głowach hełmy, w rękach trzymali plastikowe tarcze. Policja aresztowała niektórych uczestników starć, kilka osób odniosło obrażenia. Ogłoszono stan nadzwyczajny Gubernator stanu Wirginia Terry McAuliffe ogłosił w Charlottesville stan nadzwyczajny. Na podstawie tej decyzji władze miasta zdelegalizowały zgromadzenie białych nacjonalistów, które miało się odbyć pod pomnikiem generała Lee i nakazały rozejście się kontrmanifestantom. Starcia w Charlottesville potępił prezydent Donald Trump.