Jak się szacuje, wyścig do Białego Domu i kampania o miejsca w Senacie i Izbie Reprezentantów kosztowały w sumie trzy miliardy dolarów. Zdaniem dzisiejszego "Washington Post", do tej sumy należy jeszcze doliczyć miliard dolarów na wybory na szczeblu stanowym. To w sumie 50 procent więcej niż pochłonęła kampania przed czterema laty. Miliony płynęły z wielu źródeł, także w postaci tak zwanych "soft money" od bogatych obywateli, koncernów, związków zawodowych, słowem wszystkich, którzy mają coś ważnego do załatwienia na wszystkich szczeblach władzy. Źródla licznych datków pozostaną nieznane. Za te pieniądze sfinansowano niezliczoną ilość telewizyjnych reklam, których bezpośrednim tematem nie byli sami kandydaci, ale podstawowe tematy ich kampanii. W USA mówi się, że do niezwykłego wzrostu wydatków w tegorocznej kampanii przyczyniła się niezwykle zacięta konkurencja, w której pieniądze dają nadzieję przechylenia szali na swą stronę. Wpływ na to mógł mieć także rozwój amerykańskiej gospodarki: darczyńcy są po prostu bardziej hojni. Słychać także głosy, że coś z tym trzeba zrobić. Na razie tylko tak się mówi.