3 listopada Amerykanie oddadzą głosy w wyborach, które będą finałem najdziwniejszej kampanii w historii Stanów Zjednoczonych. Najdziwniejszej to i tak może nie dość mocne słowo, bo rok 2020 przyniósł Ameryce wiele wydarzeń żenujących i komicznych, ale także przerażających - od śmierci George'a Floyda i trwających tygodniami protestów, jakie sprowokowała, przez niechlubny światowy rekord zakażeń COVID-19, aż po apokaliptyczne pożary w Kalifornii. Kampania demokratycznego pretendenta Joego Bidena toczyła się głównie zdalnie i online - z piwnicy jego domu w Wilmington w stanie Delaware, gdzie zbudowano mu małe studio transmisyjne. Urzędujący prezydent dla odmiany zachowywał się, jakby pandemii nie było, i miesiącami upierał przy organizacji kampanijnych wieców i wydarzeń. Na przykład w Tulsie w stanie Oklahoma. Gdzie, po pierwsze, prawie nikt nie przyjechał, a po drugie, ci, którzy jednak przyjechali, najprawdopodobniej przywlekli ze sobą wirusa. Po wiecu w Tulsie liczba zakażeń w okolicy wzrosła, a jeden z obecnych tam sojuszników prezydenta, biznesmen i prawicowy działacz Herman Cain, zachorował i zmarł. Ostatecznie sam Trump złapał koronawirusa i trafił do szpitala. (...) W tej sytuacji niełatwo odgadnąć, co jest stawką tych wyborów, nad jakimi najważniejszymi sprawami kandydaci powinni się pochylić i co może się okazać rozstrzygające. O czym - mówiąc kolokwialnie - w ogóle są te wybory. Trumponomika działa! Jeszcze w styczniu Trumpowi wydawało się, że ma gotową kampanię i zwycięstwo w kieszeni. Wystarczyło pokazać jedno - Trump jest dobry dla gospodarki, a więc jest dobry dla waszych portfeli, czyli dla was. Dziś, gdy na całej linii zawodzi amerykańskie państwo, a rynek tym bardziej nie jest w stanie zapewnić potrzebującym podstawowych usług czy choćby elementarnego bezpieczeństwa, to myśl aż zabawna. Ale na początku 2020 r. nie był to pomysł absurdalny. W Ameryce kondycję gospodarki mierzy się za pomocą nieco innych niż u nas wskaźników. Media, ekonomiści i analitycy Departamentu Pracy patrzą np. na to, ile miejsc pracy przybywa co miesiąc, jak wysoko stoją najważniejsze indeksy giełdowe, ile na konsumpcję wydaje przeciętna rodzina i jakie nastroje deklarują w ankietach szefowie firm w największych branżach. Nie wdając się w szczegóły, każdy z tych wskaźników na początku roku pozwalał oceniać, że sytuacja jest rekordowo dobra. Trump to notoryczny kłamca, ale jeśli chodziło o gospodarkę, jego doradcy i sztabowcy mogli wyciągnąć garść badań i konkretne liczby na poparcie prezydenckich przechwałek. Dlatego urzędujący prezydent chciał iść do wyborów z prostym przekazem. On - kapitalista - wie, jak zarządzać gospodarką, by dobrze było biznesowi. Jego przeciwnicy zaś nie mają o tym pojęcia, to zresztą - przekonywał sztab prezydenta - wszystko socjaliści i dyletanci. Lewica miałaby w takiej kampanii z pewnością pod górkę. Bo choć nierówności w kraju są dramatyczne i pogłębiają się podziały rasowe, a młodzi ludzie mają przed sobą fatalny start w dorosłość - to katastroficzne scenariusze, że Trump doprowadzi kraj do ruiny, jak na złość nie chciały się sprawdzić. To znaczy, dopóki nie wybuchła pandemia. Wirus zamiata kampanię pod dywan Gdy tylko okazało się, że "chińska grypa" - jak mówił prezydent - naprawdę jest groźna, a system opieki zdrowotnej dramatycznie niegotowy na jej odparcie, kampania zmieniła tor. W przypadku zaś Trumpa wprost się wykoleiła. Demokraci oczywiście od początku chcieli, aby wybory 2020 r. były referendum nad trumpizmem. Teraz - gdy uderzyła pandemia - mogli to referendalne pytanie do narodu wyostrzyć. Od "jak złym prezydentem jest Trump", przejść do "jak złym prezydentem na czasy pandemii jest antynaukowy, nieracjonalny i proepidemiczny milioner z grupy ryzyka". Im groźniejszy był wirus dla Ameryki, tym bardziej prezydent go bagatelizował. Także dlatego, że jego prosty i skuteczny pomysł na kampanię zawalił się dosłownie jednej nocy, gdy okazało się, że gospodarka stanęła, a 20 mln obywateli z dnia na dzień znalazło się na bezrobociu. Trump był wściekły, pomstował i zwalniał swoich doradców, których winił za to, że "przegrywają mu" kampanię. Sam zaś upierał się przy organizowaniu wieców i spotkaniach twarzą w twarz z wyborcami. Wszystko, by pokazać, że ani on, ani gospodarka USA nie zwalniają. Wiemy już, jakie były konsekwencje tych spotkań. Ale demokraci, którzy mieli nadzieję, że kampania będzie się toczyła tylko wokół pandemii, także się przeliczyli. Okazało się, że choć żniwo wirusa jest tragiczne, politycznie temat zarządzania kryzysem zdrowia publicznego nie jest aż tak wysokooktanowym paliwem. A już na pewno nie tak, jak życzyliby sobie tego sztabowcy Bidena. Fatalna sytuacja zdrowotna wcale nie zjednoczyła Amerykanów w złości na niekompetentną głowę państwa. Przeciwnie, zwiększyła się nieufność wobec medycyny i pojawiły się protesty przeciwko restrykcjom. Brali w nich udział nie tylko radykałowie i wariaci, ale też rozgoryczeni właściciele drobnego biznesu. Po fatalnej lawinie zwolnień z początku kwietnia, gdy bezrobocie dobiło do poziomu z czasów wielkiego kryzysu, poparcie dla prezydenta... wzrosło! Niewiarygodne? A jednak. Prowincjonalna Ameryka patrzy na protesty Śmierć George'a Floyda, nieuzbrojonego Afroamerykanina, którego policjanci udusili w trakcie próby aresztowania pod koniec maja br., stała się zapalnikiem olbrzymich protestów. Według niektórych obserwatorów największych w amerykańskiej historii - pod względem liczby zarówno miast, w których się odbywały, jak i uczestników. Śmierć kolejnego czarnoskórego obywatela z rąk policjantów była oczywiście impulsem, ale energia do demonstracji (które czasem zmieniały się w zamieszki) płynęła także skądinąd. Miliony Amerykanów szukały ujścia dla różnych, czasem zupełnie niezwiązanych ze sobą frustracji. Na transparentach niesionych przez demonstrantów widniały hasła walki z systemowym rasizmem i wezwania do reformy policji. Ale licznie protestowali też biali - źli na władzę, zmęczeni restrykcjami, przerażeni kryzysem gospodarczym i ci szukający rozróby. Albo chcący wyrazić sprzeciw wobec Trumpa i prawicy w ogóle, także w stanach zarządzanych przez demokratów. Opozycja wobec prezydenta skonsolidowała się wokół haseł #BlackLivesMatter i ruchu protestu - demokratyczni politycy na wyścigi deklarowali wsparcie dla demonstracji i ich postulatów. Prędko jednak i w tym wypadku okazało się, że opozycja wobec Trumpa przecenia swoje szanse i zdolność kierowania emocjami mas. Protesty faktycznie się zradykalizowały (bo od początku i tak miały taką etykietę), a liczne akty przemocy i bezsensowne niszczenie mienia wywoływały u bardziej umiarkowanych, prowincjonalnych i politycznie mniej aktywnych Amerykanów przerażenie i niesmak. A że to ostatecznie o głosy takich obywateli w wyborach prezydenckich idzie - kandydat demokratów musiał w końcu od wandalizmu się odciąć. I choć to właśnie ruch sprzeciwu wobec rasizmu miał Trumpa pogrążyć - jego notowania wśród niebiałych zawsze były fatalne - stało się coś odwrotnego. Prezydent z tych aktów przemocy i wandalizmu i "zagrożenia dla amerykańskich przedmieść, naszych przedmieść" uczynił na chwilę (skuteczny!) wehikuł kampanii. Powtarzając zagrywkę Nixona sprzed półwiecza, dyskretnie, lecz stanowczo dawał do zrozumienia białym Amerykanom, że będzie ich człowiekiem w Waszyngtonie. Kwestia rasowa i dyskusje o przemocy policji z pewnością więc odcisną się na wyborach - ale niekoniecznie tak, jak oczekiwali tego demokraci i opiniotwórcze media. Na zachodzie apokalipsa A potem jeszcze wybuchły katastrofalne pożary na Zachodnim Wybrzeżu. Wszyscy, którzy widzieli zdjęcia Kalifornii w tych letnich dniach, mieli podobne skojarzenia - apokaliptyczne kino, powierzchnia Marsa, piekło na ziemi. Niebo miało musztardowy kolor, a wskaźniki jakości powietrza wskazywały, że w czystych, ekologicznych i liberalnych enklawach, takich jak Portland czy Seattle, zanieczyszczenie było wyższe niż w Kalkucie czy Kabulu. Niedofinansowane służby przeciwpożarowe (w skład których w Kalifornii wchodzą też pracujący za głodowe stawki więźniowie!) i ratownicze nie były w stanie odpowiedzieć na katastrofę tej skali. Z drugiej zaś strony właściciele domów i biznesów byli wściekli, bo chcieli jak najrychlej wracać do siebie - choć w Kalifornii buduje się na zagrożonych terenach - a nie błąkać się po lokalach zastępczych w czasie pandemii. Ekologiczna katastrofa na zachodzie obnażyła niewydolność systemu we wszystkich obszarach. A przecież pożary są już cykliczne i można choćby próbować im zapobiec. W 2020 r. katastrofa goniła katastrofę. I o nich rzeczywiście wypowiedzą się Amerykanie w listopadzie. Nie będzie to jednak wyłącznie referendum na temat Trumpa i trumpizmu. Ani tylko głos za lub przeciw temu, jak władze federalne radzą sobie z problemami systemowego rasizmu, nierówności w dostępie do służby zdrowia, braku odporności gospodarki na kryzys czy zmian klimatycznych. Wybory rozstrzygną nie o tym, kto lepiej sobie z tym wszystkim poradzi, lecz kto ma lepszą - jak to się modnie mówi - narrację. I kto w obliczu kolejnych nieszczęść umiał lepiej nie tyle na nie zareagować, ile o nich opowiedzieć, nadać im sens, który przekona Amerykanów do tych, a nie innych racji. Czy demokraci próbujący opowiedzieć świat za pomocą języka merytokracji i rzetelności, czy raczej Trump i prawica, wciąż lepiej odnajdujący klucz do zbiorowych emocji? Proste scenariusze, nawet jeśli ktoś miał takie gotowe na początku roku i kampanii wyborczej, dawno już znalazły się na śmietniku. Jakub Dymek