Z Fukushimy codziennie dostaje się do morza 300 ton radioaktywnej wody. Operator uszkodzonej podczas trzęsienia ziemi elektrowni jądrowej nie jest w stanie powstrzymać przecieku. Dlatego do akcji wkroczył japoński rząd.Scott Peterson przekonywał w rozmowie z IAR, że inne państwa, także we własnym interesie, nie mogą pozostawić Japonii samej z tym problemem. - Jest to sprawa bardzo ważna nie tylko dla właściciela elektrowni i rządu, ale dla całego światowego przemysłu. Dlatego tak wiele firm nie tylko z USA wysyła swoich pracowników na pomoc do Fukushimy. Sytuacja jest wyjątkowa. Nikt do tej pory nie musiał zatrzymać takiej ilości wód gruntowych i to będzie trudne - twierdzi Scott Peterson. Wiceprezydent waszyngtońskiego Nuclear Energy Institute dodaje, że ta sytuacja nie doprowadzi w innych częściach świata do zamknięcia elektrowni atomowych. Peterson przekonuje, że po awarii w Fukushimie poprawiono procedury bezpieczeństwa. Poza tym w czasie kryzysu ekonomicznego trudno rezygnować z produkcji "taniego prądu".Wczoraj premier Japonii Shinzo Abe poinformował, że władze przekażą pieniądze na zabezpieczenie elektrowni w Fukushimie. Skażone substancjami radioaktywnymi wody gruntowe wokół siłowni pokonały specjalne zapory chemiczne i codziennie przeciekają do morza. W ten sposób codziennie z elektrowni wydostaje się około 300 ton skażonej wody. Jej próbki pobrane do badań w lipcu wykazały koncentrację trytu na poziomie 500 000 bekereli na litr. Dla porównania - maksymalny poziom substancji radioaktywnych w litrze wody w Japonii wynosi 300 bekereli. Przedstawiciele japońskich władz uważają, że operator zniszczonej elektrowni - koncern Tepco - bagatelizuje sytuację. Naukowcy o rosnącym zagrożeniu w Fukushimie mieli ostrzegać już od roku. Szacuje się, że całkowita dezaktywacja reaktora potrwa 11 lat.