Wyjaśnijmy, że Donald Trump nie ma już matematycznych szans, by głosy, które pozostały do zliczenia (np. Kalifornia ma jeszcze ok. 8 proc. do przeliczenia), pozwoliły mu zdobyć 270 głosów elektorskich. Tyle potrzeba, by wygrać wybory prezydenckie. Według agencji AP Joe Biden ma już zagwarantowane co najmniej 290 takich głosów. Zwycięzcy nie mają jeszcze wybory w Georgii (prowadzi Biden) i Karolinie Północnej (prowadzi Trump). Jak czytamy w serwisie MSNBC, z Białego Domu płyną głosy, że po certyfikacji wyników przez władze stanowe Donald Trump nie uzna swojej porażki. Zwyczajowo wiąże się to z wykonaniem telefonu gratulacyjnego do konkurenta, wygłoszeniem mowy do zwolenników i pomocą administracji dla nowej ekipy w okresie przejściowym. Według współpracowników Donalda Trumpa prezydent będzie mówił, że oficjalnym wynikom "nie można ufać". Głowa państwa ma przekonywać, że "sfałszowane" wybory były kolejnym atakiem na niego, tak jak wcześniej próba impeachmentu. - Jednak nawet on zdaje sobie sprawę, że szansa na odwrócenie wyniku wyborów wynosi zero - komentuje jeden z doradców prezydenta. Współpracownicy przekonują głowę państwa, że powinna opracować strategię na najbliższe lata, by nie zmarnować rekordowych 71 mln głosów - najwięcej oddanych na republikanina w historii wyborów w USA. Na szali jest też prezydencka spuścizna, czyli to, jak zostanie zapamiętany. Trump nie wyklucza i prawdopodobnie nie wykluczy startu w wyborach w 2024 roku. A teraz miałby zostać kimś w rodzaju "lidera opozycji". Czasu na wypracowanie strategii jest niewiele, bo certyfikacja wyników nastąpi pod koniec listopada/na początku grudnia - w zależności od stanu.