Jak powiedział dziennikarzom Brian Humphrey, rzecznik straży pożarnej Los Angeles, 13-letni Jesse Hernandez bawił się w niedzielę z innymi dziećmi na deskach przykrywających wejście do kanału ściekowego w jednym z parków w mieście. W pewnym momencie jedna z desek złamała się i chłopiec spadł z wysokości ok. 8 metrów do silnego strumienia płynących w dole nieczystości. Pozostałe dzieci niezwłocznie zawiadomiły o wypadku dorosłych, w tym rodzinę chłopca, którzy wezwali pomoc, korzystając z ratunkowego numeru telefonu 911. Rozpoczęła się trwająca 12 godzin, gorączkowa akcja mająca na celu zlokalizowanie chłopca w labiryncie podziemnych rur przy pomocy kamer umieszczonych na pływających robotach. Ratownikom udało się w końcu namierzyć chłopca po odkryciu śladów dłoni na ścianie rury kanalizacyjnej. Na miejsce udała się niezwłocznie ekipa sanitarna. Jak relacjonował jej członek Adel Hagekhalil, po zdjęciu pokrywy najbliższego włazu usłyszeli wołanie: "Pomocy!". Opuszczono gumowy przewód, który chłopiec był w stanie uchwycić, po czym wyciągnięto go na powierzchnię. Mimo spędzenia 12 godzin w tak ekstremalnie niebezpiecznych warunkach i w całkowitych ciemnościach, Jesse natychmiast poprosił o telefon komórkowy, aby zawiadomić rodzinę. W szpitalu określono jego stan jako stosunkowo dobry. Chłopca znaleziono w odległości ok. 1,2 km od miejsca jego zniknięcia. Ratownicy przebadali łącznie 734 metry podziemnych rur. Przyznali później, że uratowanie chłopca "graniczyło z cudem". W przypadkach takich, jak ten szanse na odnalezienie ofiary żywej są bardzo małe i maleją z godziny na godzinę.