- Mamy informacje, że wieczorem zaatakuje nas tzw. rosyjska samoobrona Krymu. Nadchodzą do nas sygnały, że ludzie ci przyjdą z koktajlami Mołotowa i tarczami, ale zapewniam, że nie ulegniemy żadnym prowokacjom - powiedział obecnym na miejscu dziennikarzom dowódca jednostki pułkownik Julij Mamczur. "Ani ja, ani moi żołnierze nie złamiemy przysięgi" Ten niski oficer zasłynął na całą Ukrainę we wtorek, gdy z grupą swych podwładnych, śpiewając ukraiński hymn państwowy i bez żadnej broni, podszedł do Rosjan, którzy kontrolują pas startowy lotniska w Belbeku, i zażądał od nich otwarcia dostępu do należących do Ukraińców samolotów. Na ten widok rosyjscy żołnierze oddali kilka strzałów ostrzegawczych w powietrze, następnie jednak zgodzili się na negocjacje i w ich wyniku dopuścili na kontrolowany przez nich teren kilkunastu ukraińskich żołnierzy. - Nie jestem żadnym bohaterem. Przysięgałem na wierność narodowi ukraińskiemu i tej przysięgi ani ja, ani moi żołnierze nie złamiemy - zapewnił Mamczur. Podobne deklaracje składają jego żołnierze, którzy narzekają jednak, że władze w Kijowie rzuciły ich na pastwę losu. - Nie dostajemy żadnych rozkazów z góry. Kijów mówi nam: jesteście na miejscu, reagujcie na ataki Rosjan w zależności od sytuacji. Tak nie powinno być - powiedział sierżant o jasnych włosach, dyżurujący przy prowadzącej do lotniska polnej drodze. Pułkownik Mamczur zaprzecza jednak, by tak było. - Pozostajemy cały czas w kontakcie z naszym ministerstwem obrony - oświadcza. Ukraińscy żołnierze wyglądają na spokojnych, chociaż twierdzą, że są poddawani silnej presji psychologicznej. - Przed bazę podjeżdżają jakieś samochody z dziwnymi ludźmi w środku, robią nam zdjęcia. Ludzie mówią, że przygotowywany na dziś atak ma nas zmusić do złożenia przysięgi Krymowi, ale przecież Krym nie jest oddzielnym państwem, tylko należy do Ukrainy. Nie ma mowy, żebyśmy się złamali - mówi oficer w mundurze polowym i w okrągłej czapce z niebieskim otokiem wojsk lotniczych. "Nie wiemy, dlaczego Rosja wprowadziła na Krym swoje wojska" Przed bramą bazy brygady stoi kilkanaście kobiet. Są to żony i matki znajdujących się w środku żołnierzy. Zebrały się przy drewnianym stoliku z dwiema ławeczkami, na którym postawiły termosy z herbatą i tace z kanapkami. - Wspieramy naszych mężczyzn - wyjaśniają. - My tu wszyscy jesteśmy ruskimi ludźmi, tyle że jedni z nas służą Ukrainie, a drudzy - Rosji. Mieszkamy obok siebie, nasze dzieci chodzą do tej samej szkoły, kupujemy w tych samych sklepach. Nikt tutaj nie myślał, że coś takiego może się zdarzyć. Nie wiemy, co robić, nie wiemy już, komu wierzyć - powiedziała PAP Masza, której mąż jest pilotem ukraińskiego myśliwca. - Nie wiemy, dlaczego Rosja wprowadziła na Krym swoje wojska. My przecież nie chodzimy na Majdany, nie zajmujemy się polityką. Nasi mężowie wykonują swój obowiązek i z nikim nie chcą walczyć - bezradnie rozkłada ręce jej koleżanka. Kobiety przed bazą mówią, że boją się konfliktu zbrojnego na Krymie. - Nie prowokujmy się nawzajem, nie strzelajmy. Jesteśmy w końcu na tym Krymie sąsiadami - apeluje jedna z nich. Przy bramie ukraińskiej jednostki stoją uzbrojeni żołnierze, którzy uważnie kontrolują własne samochody wojskowe, wjeżdżające na jej terytorium. Tuż za wjazdem rozciągnięto kolczatkę. Z boku, na trawniku, dyżuruje czerwony samochód straży pożarnej. Po dwóch stronach wykonanego z metalowych prętów ogrodzenia bazy tkwią naprzeciwko siebie młoda kobieta i mężczyzna w mundurze. Patrzą sobie w oczy i długo rozmawiają. W końcu całują się, a on odwraca się i idzie do koszar. Kobieta o zmęczonej twarzy wraca do drewnianego stolika. Z Belbeku Jarosław Junko