W Brukseli strajkujący w trakcie akcji protestacyjnej zebrali się w głównym holu budynku Justus Lipsius, gdzie mieści się siedziba Rady UE. - Ja nie strajkowałem, gdyż uważam, że w obecnej sytuacji gospodarczej Europy podwyżki, a tym bardziej strajk, nie mają uzasadnienia - powiedział jeden z francuskich urzędników Rady, pragnący zachować anonimowość. - Strajk jest źle odbierany i psuje obraz UE na zewnątrz - dodał. Tymczasem według strajkujących "sytuacja gospodarcza i kryzys są tylko pretekstem dla krajów, by nie udzielić zgodnej z prawem indeksacji" wynagrodzeń i emerytur. - To czysta hipokryzja. Kraje najpierw dały podwyżki swym narodowym urzędnikom, a teraz odmawiają nam wyrównania - powiedziała fińska urzędniczka. Pracownicy Komisji Europejskiej, jak poinformowała rzeczniczka KE Pia Ahrenkilde Hansen, nie strajkowali, ale zaplanowali manifestację solidarności z kolegami z Rady UE. Urzędnicy Parlamentu Europejskiego planują strajki dopiero, gdyby okazało się, że podwyżek rzeczywiście nie będzie. Są gotowi przerwać pracę między 14 a 18 stycznia, akurat kiedy zaplanowano przesłuchania nowych komisarzy. Na razie nie chcą zakłócać rozpoczętej w poniedziałek sesji plenarnej w Strasburgu. W poniedziałek wchodzącym na salę eurodeputowanym związkowcy rozdawali przed posiedzeniem ulotki z apelem o poparcie ich postulatów. Liczą, że eurodeputowani staną za nimi murem - bowiem ich także podwyżki mają objąć. - Sprzeciwiamy się zamachowi na nasze słuszne prawa i status europejskiego urzędnika - powiedział wiceprzewodniczący rady zakładowej Philippe Colart. Na zaimprowizowanej przed salą plenarną manifestacji było 200-300 urzędników PE i parlamentarnych asystentów. W tym samym czasie, przez około piętnaście minut, na znak protestu i solidarności z kolegami w Strasburgu zaprzestali pracy urzędnicy PE, którzy zostali w biurach w Brukseli i Luksemburgu. Poza eurodeputowanymi, których wynagrodzenie wynosi 38,5 proc. pensji sędziego unijnego Trybunału Sprawiedliwości, czyli ok. 5,9 tys. euro na rękę, w PE podwyżki obejmują ok. 6 tys. urzędników i 1,5 tys. asystentów. Chodzi o zaproponowane przez KE i wynikające z automatycznej indeksacji podwyżki wynagrodzeń unijnych urzędników od najwyższego do najniższego szczebla o 3,7 proc., wyliczone na podstawie określonych wskaźników, podanych przez unijne biuro statystyczne Eurostat. Pierwszy określa, jak od połowy 2008 do połowy 2009 roku zmieniły się wynagrodzenia pracowników administracji państwowej w Belgii, Niemczech, Hiszpanii, Francji, Włoszech, Holandii, Luksemburgu i Wielkiej Brytanii; w każdym z tych krajów wzrosły. Drugi zaś to specjalny wskaźnik "Brussels-International", który bierze pod uwagę wzrost kosztów życia zagranicznych urzędników i dyplomatów w Brukseli. - Kraje UE mają czas do końca grudnia na podjęcie decyzji. Większość krajów jest zdecydowanie przeciw podwyżkom - powiedziały belgijskie źródła dyplomatyczne, a najbardziej Austria, Niemcy, Polska i Czechy. Jednakże problem polega na tym, że jeśli podwyżek nie będzie, to urzędnicy mogą wygrać sprawę w Trybunale Sprawiedliwości UE. Służby prawne Rady UE są zdania, że kraje członkowskie powinny respektować uzgodniony przez nie same wewnętrzny regulamin unijny, który ma obowiązywać do 2012 roku, i podwyżkę zatwierdzić. Wynagrodzenia ok. 40-tysięcznej rzeszy unijnych urzędników wahają się od 2,5 tys. euro dla świeżo zatrudnionej sekretarki najniższego szczebla do 17,7 tys. euro dla dyrektora generalnego.