- Wiem, że mój dom jest cały; dzwoniłam do kuzyna, który powiedział mi o tym przez telefon, jednak władze proszą, żebyśmy pomieszkali w obozach jeszcze kilka dni - powiedziała Irma Mestuniszwili, ewakuowana w związku z konfliktem rosyjsko- gruzińskim do miasta Lagodechi we wschodniej Gruzji. Giori Gozaszwili, szef władz samorządowych Lagodechi, wytłumaczył, że uchodźcy pozostaną w swych obozach do czasu, gdy gruzińskie wojsko upewni się, iż sytuacja w Gori jest całkowicie spokojna. - Władze proszą tych ludzi o cierpliwość przede wszystkim w związku z informacjami o minach, które - jak twierdzą niektórzy - zastawiła w regionie konfliktu rosyjska armia - poinformował. Pani Irma z córką Sofią porzuciły swój dom w Gori, uciekając przed bombardowaniami. Od kilkunastu dni mieszkają w obozie "Patrioci", który w czasach pokoju jest miejscem wypoczynku gruzińskich skautów. Na warunki życia w Lagodechi, położonej przy granicy z Azerbejdżanem górskiej miejscowości, nie narzekają. - Córka kąpie się w rzece, ja spędzam czas przede wszystkim na rozmowach z innymi kobietami - powiedziała. Uchodźcy z Gori zakwaterowani są w małych, drewnianych domkach. Tuż obok mają boisko, stołówkę i toalety. Nad obozem wznoszą się zalesione, malownicze szczyty Kaukazu. Mimo to tęsknią za własnym miastem. - U nas w Gori jest trochę chłodniej. Tutaj, co prawda, rosną palmy i cyprysy, ale chcemy wrócić do siebie. Jeszcze dwa-trzy dni i tam będziemy - mówią z nadzieją. Pytani, czy czują niechęć wobec ludzi, przez których musieli opuścić rodzinne strony, odpowiadają powściągliwie. - To polityka, nie nam ją oceniać - wzdycha Irma. - My chcemy spokoju - dodaje w rozmowie z wysłannikiem PAP.