Prezydent Długoszowski Konstytucja kwietniowa, przyjęta w 1935 r., gwarantowała ciągłość władzy nawet w warunkach wojny. W czasie konfliktu zbrojnego art. 24 wydłużał okres urzędowania prezydenta do trzech miesięcy od zawarcia pokoju. Co więcej, w wypadku niemożności sprawowania urzędu głowa państwa mogła wyznaczyć swojego następcę. Tak też się stało 25 września 1939 r., kiedy internowany wraz z całym niemal rządem prezydent Ignacy Mościcki powierzył swoje obowiązki Bolesławowi Wieniawie-Długoszowskiemu, bliskiemu współpracownikowi Józefa Piłsudskiego i dotychczasowemu ambasadorowi RP w Rzymie. Dlaczego więc nikt nie słyszał o prezydencie Długoszowskim? Zgodnie z obowiązującym polskim prawem przejął on obowiązki głowy państwa w momencie otrzymania decyzji Mościckiego. Tę zaś, bez najmniejszych problemów, kurier dostarczył do Paryża, gdzie przebywał Wieniawa. W obecności ambasadora RP we Francji Juliusza Łukasiewicza Długoszowski złożył przysięgę. "Rodzina Koneckich w porządku" - telegram takiej treści trafił do internowanego w Rumunii Mościckiego, potwierdzając tym samym zaprzysiężenie nowego prezydenta. W tym momencie jednak do gry przystąpił rząd Édouarda Daladiera. Związana z Polską od 1921 r. traktatem o przyjaźni i pomocy wojskowej Francja przyznała sobie szczególne prawo decydowania o składzie najwyższych władz naszego państwa. Nazajutrz po przekazaniu Wieniawie dekretu, w którym Mościcki wyznaczył go na swojego następcę, ambasador Łukasiewicz otrzymał notę od francuskiego wiceministra spraw zagranicznych. Dowiedział się z niej, że Francuzi uznali wybór Długoszowskiego za "wielce nieszczęśliwy, bo nie będzie pozytywnie przyjęty przez Polaków na emigracji". W sprawie nowego prezydenta RP otwarcie zabrał głos nawet premier Daladier. Takie zachowanie stanowiło pogwałcenie nie tylko traktatu z Polską, ale przede wszystkim dobrych obyczajów w świecie dyplomacji. "Następcą prezydenta RP ma zostać jakiś generał o nieznanym nazwisku, nałogowy alkoholik, który przyjechał do Paryża w stanie nietrzeźwym", grzmiał Daladier na posiedzeniu rady ministrów. Wtórowali mu pozostali członkowie rządu, którzy od dawna nie ukrywali niechęci do sanacyjnych polityków. Szybko zorientowali się, że chaos wywołany atakiem Niemiec i ZSRR na Polskę można wykorzystać do zmiany dotychczasowej ekipy rządzącej na bardziej gotową do ustępstw. Wkrótce Francuzi przeszli od słów do czynów. Działająca na potrzeby polskich władz paryska drukarnia została otoczona przez francuską policję, która bezceremonialnie skonfiskowała cały nakład "Monitora Polskiego", zawierającego dekret Mościckiego. W tym samym czasie do ambasadora Łukasiewicza zatelefonował Roger Raczyński, jego odpowiednik w Bukareszcie, z informacją, że zgodnie z tym, co przekazał mu francuski ambasador przy ewakuowanych polskich władzach, "Francja nie uzna rządu, który powołałby Wieniawa jako prezydent". Satelita Francji "Jest to oczywiste pogwałcenie suwerennych praw sojuszniczej Polski, nawet bez próby zachowania pozorów. (...) Doszło do tego, że wewnętrzne sprawy polskie poddane zostały obcej akceptacji", podsumowywał Leszek Moczulski w pracy "Wojna polska 1939". Jeszcze dosadniej pisał Władysław Pobóg-Malinowski. Zdaniem tego emigracyjnego historyka był to spisek "politycznych i wojskowych sfer francuskich, które zawsze chciały uważać Polskę, jak i inne państwa Europy centralnej, tylko za narzędzie polityki francuskiej, tylko za satelitę na terenie międzynarodowym". Jak miało się okazać, był to dopiero początek ingerencji sojuszników w skład personalny polskich władz, a przede wszystkim w podejmowane przez nie decyzje. W wyniku francuskich nacisków prezydentem został ostatecznie Władysław Raczkiewicz, a premierem Władysław Sikorski. Władzę objęli zatem ludzie - by ponownie przywołać Pobóg-Malinowskiego - "posłuszni i ulegli, w swym kompleksie niższości i ślepym zaufaniu niezdolni do samodzielnego działania i stawiania żądań, lecz gotowi do spełnienia wszelkich wskazań i poleceń". Być może historyk sympatyzujący z sanacją zbyt radykalnie ocenił nowe władze. Nie zmienia to jednak faktu, że za ich wyborem stał zamach stanu, one same zaś szybko zaakceptowały narzucone przez Francuzów ograniczenia. Wraz z powstaniem rządu Sikorskiego Polska przestała być traktowana podmiotowo. Dla Francji i Anglii stała się zaledwie petentem, który choć nie miał nic do zaoferowania, wciąż o coś się upominał. Na własnej skórze odczuł to Sikorski. Wpierw naciskany przez Francuzów, a po ich klęsce w czerwcu 1940 r., przez Anglików, musiał nieustannie lawirować między spełnianiem żądań zachodnich sojuszników a realizowaniem polskiego interesu. Pod francuskim dowództwem Jak wyglądało to w praktyce, dobrze ilustruje francuska propozycja wykorzystania polskich oddziałów w pomocy militarnej dla Finlandii, która na przełomie 1939 i 1940 r. broniła się przed ZSRR. Początkowo Sikorski wyraził sprzeciw, zasadnie argumentując, że zgoda na wysłanie polskich żołnierzy zaszkodziłaby "sprawie utworzenia armii polskiej we Francji", a "formowanie z elementów kadrowych dywizji finlandzkiej byłoby samobójstwem". Co więcej, premier musiał zdawać sobie sprawę, jak polskie wsparcie dla Finlandii wpłynęłoby na położenie oficerów w radzieckiej niewoli. Nikt przecież nie mógł wówczas przypuszczać, że ich los był już przesądzony... Po reprymendzie premiera Daladiera Sikorski zaczął jednak mówić coś zupełnie innego. Wkrótce ogłosił, że pomysł wysłania polskich oddziałów do Finlandii "posiada duże korzyści, gdyż jednocześnie mają być sformowane także brygady francuska i kanadyjska dla walki na froncie finlandzkim". Ponadto "wysłanie tych trzech brygad wciąga Anglię i Francję w faktyczną wojnę z Rosją, co dla nas jest ze wszech miar pożądane". Trudno spekulować, na ile to nowe tłumaczenie wynikało z próby zatuszowania francuskich nacisków, na ile zaś było rezultatem samodzielnych przemyśleń Sikorskiego. W obu przypadkach - jako polityk i jako wojskowy - polski premier popełnił błąd. Smutnym zakończeniem "etapu francuskiego" funkcjonowania rządu Sikorskiego był udział polskich żołnierzy w kampanii z maja-czerwca 1940 r. Sformowane z wielkim wysiłkiem oddziały walczyły w strukturach armii francuskiej i podlegały jej zwierzchnictwu. Sikorski okazał się więc wodzem naczelnym bez armii. Jak zauważył Pobóg-Malinowski, "oddziały polskie, niedostatecznie wyszkolone i z brakami w wyposażeniu (...) bić się będą wyodrębnionymi częściami w ramach większych i zupełnie małych jednostek francuskich, bez jakiegokolwiek na to wpływu Sikorskiego i wyższego dowództwa polskiego, bez łączności z nimi nawet w chwilach pobierania najcięższych decyzji". Znaczne straty i nieudolna ewakuacja polskich żołnierzy do Wielkiej Brytanii niemal kosztowały Sikorskiego dymisję. Ponownie jednak weszli do gry jego zachodni poplecznicy, którzy pośrednio i całkiem wprost wybili z głowy polskim politykom pomysły zmiany na stanowisku premiera. Pod koniec czerwca 1940 r. Sikorski przedstawił Churchillowi "memoriał", w którym proponował utworzenie armii polskiej na terenach zajętych przez Związek Radziecki. Sugerował ponadto ulokowanie incognito polskiego urzędnika w brytyjskiej ambasadzie w Moskwie w celu "zbadania sowieckiego punktu widzenia" na pomysł formowania polskich oddziałów.Bez wątpienia dokument ten posłużył Brytyjczykom do wybadania, na jakie ustępstwa względem ZSRR był gotowy rząd Sikorskiego. Jak zwykle zdecydowany w swoich sądach Pobóg-Malinowski pisał: "Epizod więc z tym nieszczęsnym memoriałem uważać trzeba za początek tej drogi, którą Anglicy prowadzić będą Sikorskiego na pasku swoich interesów. Stąd też olbrzymie polityczno-historyczne znaczenie tego epizodu". Po inwazji Niemiec na ZSRR Pozycję Polski dodatkowo osłabiła inwazja Niemiec na ZSRR w czerwcu 1941 r. Churchill natychmiast zaoferował Stalinowi wsparcie, dopowiadając: "Zaapelujemy do naszych sprzymierzeńców i przyjaciół na całym świecie, aby poszli tą samą drogą polityczną - konsekwentnie, wiernie, aż do końca". Ponadto brytyjski premier całkowicie pominął w przemówieniu problem ziem polskich włączonych do Związku Radzieckiego. "Widzę rosyjskich żołnierzy, stojących na progu rodzinnego kraju i strzegących ziemi oranej od niepamiętnych czasów przez praojców", powiedział. Pozycję Polski w rozmowach z Wielką Brytanią wyznaczały nie narady i rozmowy w gronie najpotężniejszych polityków, lecz codzienna praktyka. Szybko przekonał się o tym Sikorski. Tekst przemówienia radiowego, w którym miał się odnieść do przyszłych stosunków polsko-radzieckich, musiał przesłać do akceptacji Churchillowi. Ten wprowadził w nim swoje zmiany i wymusił na Sikorskim ich akceptację - bez wiedzy prezydenta Raczkiewicza i ministra spraw zagranicznych Augusta Zaleskiego. Także zgoda polskiego premiera, aby w rozmowach z ZSRR polskie interesy reprezentował angielski dyplomata, sankcjonowała jedynie istniejący stan rzeczy. "Sikorski wyrzeka się działań własnych, z pełnym zaufaniem zdając się na pośrednictwo brytyjskie", podsumowywał Pobóg-Malinowski. Coraz częściej swoje decyzje polski premier konsultował z Anthonym Edenem, szefem dyplomacji Rządu Jego Królewskiej Mości. Wynikało to jednak nie z przychylności Edena, lecz z faktu, że Churchill zajmował się sprawami ważniejszymi niż Polska. W miarę jak rozmowy z ZSRR przedłużały się, zwiększały się też naciski Londynu. Pobóg-Malinowski: "Coraz bardziej kategoryczne perswazje o konieczności przyjęcia sowieckiej tezy zaczynają Anglicy łączyć z rosnącym naciskiem na szybszy bieg i ostateczny wynik rokowań". Roosevelt jak zaborcy O ile Wielka Brytania traktowała jeszcze Polskę jak petenta, którego nie można do końca lekceważyć, o tyle w optyce Stanów Zjednoczonych priorytetem były inne państwa. Sikorski od początku zabiegał o jasne stanowisko USA w sprawie powojennych granic i za każdym razem spotykał się z odmową. W depeszy do Departamentu Stanu z 13 marca 1942 r. amerykański ambasador przy rządzie RP na uchodźstwie Anthony J. Biddle pisał: "W rozmowie z nim [Sikorskim] przekazałem mu, że rozmowy o powojennym porządku mogą teraz jedynie podkreślić różnice między sojusznikami i utrudnić realizację najważniejszego celu wojny". Z późniejszych notatek Biddle’a wynika, że polski premier dobrze odczytał intencje Amerykanów i tematu przyszłych granic więcej nie poruszał. Zapewne wiele do myślenia musiało mu też dać nieustanne przesuwanie jego wizyt w Białym Domu. Gdy już do nich dochodziło, Roosevelt ograniczał się do wygłaszania ogólników. Jednocześnie za plecami Sikorskiego Londyn i Waszyngton prowadziły intensywne rozmowy, ustalając m.in. wspólne stanowisko wobec Polski. Zazwyczaj Amerykanie akceptowali brytyjski punkt widzenia. Podobnie jak Churchill Roosevelt dążył przede wszystkim do utrzymania dobrych relacji z ZSRR. Dla Polski nie miał cierpliwości, na czym w dużym stopniu zaważyła postępująca choroba."W sprawach polskich Stalin wysuwa żądania, na które nie zawsze Churchill chciałby się zgodzić - decyduje Roosevelt i decyduje zawsze przeciwko nam. To jest ten sam Roosevelt, którym się tak zachwycali Sikorski i Mikołajczyk i którego imieniem nazywają w kraju ulice. (...) W historii polskiej jest dla Roosevelta miejsce obok Fryderyka II i Katarzyny II", oceniał politykę amerykańską Stanisław Cat-Mackiewicz. W świetle wcześniejszego zachowania Francuzów i Brytyjczyków wobec polskich władz była to ocena zbyt surowa, choć z pewnością nadzieje wiązane z USA nie spełniły się. Żadnych gwarancji Nawiązanie stosunków dyplomatycznych z ZSRR przez rząd Sikorskiego spotkało się z aprobatą Brytyjczyków. Myliłby się jednak ten, kto by sądził, że ustępstwa wymuszone na polskich władzach zmienią nastawienie Londynu. Wypowiadając się na temat układu Sikorski-Majski, Eden stwierdził w Izbie Gmin, że "wymiana not (...) nie przewiduje gwarancji granic przez Rząd Jego Królewskiej Mości". Na pytania posłów minister jeszcze raz podkreślił: "Nie ma - jak już powiedziałem - żadnego zagwarantowania granic". Naciski Anglików nie kończyły się jedynie na sferze politycznej. Churchillowi polski rząd był potrzebny tak długo, jak długo dysponował własną armią. Dobrze zdawał sobie z tego sprawę Sikorski, który najczęściej bez wahania godził się na wykorzystanie polskich żołnierzy na różnych frontach II wojny światowej. Dobrym przykładem jest Samodzielna Brygada Strzelców Karpackich gen. Stanisława Kopańskiego, walcząca w Tobruku. Jak zauważa prof. Eugeniusz Duraczyński, zazwyczaj walczyła ona w pierwszym rzucie. "Później - pisze historyk - powierzono jej największy i najpoważniejszy zachodni odcinek obrony Tobruku, jedyny, na którym po stronie przeciwnika prócz Włochów byli także Niemcy". Zarówno wówczas, jak i dzisiaj tłumaczono to wybitną postawą polskich żołnierzy, którzy mieli sobie radzić w najtrudniejszych warunkach. Zapewne tak było, chociaż decyzja o rzuceniu ich na najtrudniejsze odcinki wynikała przede wszystkim z tego, że Churchill chciał zminimalizować straty własne kosztem sojuszników. Podobnie wyglądała sprawa z ewakuacją tzw. armii Andersa z ZSRR, którą Brytyjczycy wyzyskali do wzmocnienia swojej obecności na Bliskim Wschodzie. Zerwanie stosunków polsko-radzieckich, będące konsekwencją odkrycia masowych grobów polskich oficerów w Katyniu w kwietniu 1943 r., Brytyjczycy przyjęli chłodno. Zdając sobie sprawę z tego, kto stał za tą zbrodnią, Churchill unikał choćby najmniejszego gestu, który mógłby zagrozić jego dobrym relacjom ze Stalinem. W raporcie przygotowanym dla Edena pod koniec maja 1943 r. przez Foreign Office pisano: "Na podstawie świadectw, które mamy, trudno jest uciec przed obwinieniem Rosjan. (...) Oczywiście nie możemy obecnie nic zrobić w tej sprawie". Mikołajczyk i brytyjska Realpolitik Lekcje Realpolitik na bieżąco otrzymywał także Stanisław Mikołajczyk, który objął tekę premiera po tragicznej śmierci Sikorskiego w katastrofie lotniczej pod Gibraltarem w lipcu 1943 r. Podobnie jak poprzednik Mikołajczyk również zawdzięczał awans wsparciu zachodnich rządów. Jak relacjonuje Pobóg-Malinowski, Eden podczas rozmowy z prezydentem Raczkiewiczem "nie cofnął się przed niedopuszczalną próbą wywarcia presji przez ostrzegawcze oświadczenie, że w kwestii powołania nowego rządu polskiego żadnego nacisku angielskiego nie ma, ale że w opinii angielskiej rząd inny - nie Mikołajczyka - byłby nie do zniesienia". Tę samą taktykę Anglicy zastosowali już w rozmowach z nowym premierem, doradzając mu dobór tych, a nie innych współpracowników. Emigracyjne władze polskie były potrzebne Brytyjczykom tak długo, jak długo nie było dla nich alternatywy. Kiedy z inspiracji radzieckiej w lipcu 1944 r. sformował się Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, dysponujący faktyczną władzą w kraju, Londyn bez sentymentów zaczął się przygotowywać do nowej sytuacji. Wkrótce po ukonstytuowaniu się Tymczasowego Rządu Jedności Narodowej (TRJN) najpierw Francja, a zaraz po niej Wielka Brytania i Stany Zjednoczone cofnęły uznanie władzom emigracyjnym. Memoranda rządu Tomasza Arciszewskiego, w których pisano, że TRJN "jest nielegalny i przez naród Polski dobrowolnie uznany być nie może", pozostały bez odpowiedzi zachodnich dyplomatów. Koniec polskiej niezależności Polskie władze straciły podmiotowość nie w 1945 r., lecz już na samym początku II wojny światowej. Francuzi i Anglicy mieli o tyle ułatwione zadanie, że emigracyjne elity były głęboko podzielone, politycy rywalizowali o względy obcych rządów, a osobiste animozje często górowały nad interesem państwa. W takiej sytuacji doświadczeni dyplomaci zachodni rozgrywali poszczególnych polskich ministrów i premierów niczym pionki na szachownicy. Ingerencja Moskwy w skład i funkcjonowanie rządu krajowego była więc jedynie brutalnym podsumowaniem dotychczasowego traktowania Polski przez jej sojuszników. Krzysztof Wasilewski