Od ostatnich wyborów do Konstytuanty w październiku 2011 r. w tunezyjskiej polityce nieustannie się kotłowało, zawiązywane i zrywane były kolejne sojusze. Prawie cztery lata po wypędzeniu z kraju Ben Alego, który schronił się w Arabii Saudyjskiej, niedzielne głosowanie jest ostatnim krokiem na wyboistej drodze od autokracji do demokracji. W przeciwieństwie od innych krajów arabskiej wiosny - Libii, Jemenu czy Syrii - gdzie nadal króluje przemoc, w Tunezji dawni polityczni przeciwnicy pogodzili się z przeszłością, zatwierdzili nową konstytucję i wypracowali kompromisy. Na szerokiej scenie politycznej rozmnożyły się przeróżne partie, koalicje i niezależne listy sprzyjające politycznym transferom i poszukiwaniu miejsca w polityce. "Jaśminowa" demokracja rozkwitła pełnią swych barw. Linie podziału przebiegają wszerz i wzdłuż politycznych, ideologicznych, gospodarczych i społecznych klasyfikacji. Tunezyjczycy muszą wybierać między zachowaniem laickości państwa a dążeniem do jego islamizacji, co w dużej mierze oznacza wybór między spadkobiercami obalonego reżimu a jego islamskimi oponentami. W tle tli się jeszcze podział na lewicę i prawicę, choć pod względem gospodarczym niewielu z kandydatów można uznać za klasycznych przedstawicieli tych nurtów. Największe ugrupowania - rządząca umiarkowanie islamistyczna Partia Odrodzenia (Hizb an-Nahda) oraz nowa partia opozycyjna Nidaa Tounes (Wezwanie Tunezji) - ścierają się, próbując zająć pozycje centrowe. W porównaniu z wyborami z 2011 r. największą metamorfozę przeszła an-Nahda. Zużyta trzyletnim rządzeniem w kampanii, zachowuje się jak partia władzy - nie szuka konfrontacji, deklarując gotowość na wszelkie sojusze. Wizerunkowa zmiana ma przyciągnąć głosy umiarkowanych wyborców. Licząc na zwycięstwo, partia zdecydowała się nawet na niewystawianie kandydatury swojego lidera Raszida Ghannusziego w wyborach prezydenckich. Pozbycie się takiego balastu ma w zamyśle an-Nahdy zwiększyć jej zdolność koalicyjną i umocnić na pozycji głównego rozgrywającego na scenie politycznej. W przeciwieństwie do niej Nidaa Tounes przyjęła taktykę krytykowania rządu i obwiniania go za pogarszający się stan gospodarki, edukacji i infrastruktury. Nie waha się przed rzucaniem na rządzącą partię oskarżeń o religijny i polityczny ekstremizm, który w jej ocenie może doprowadzić do ograniczenia swobód obywatelskich. Nowa konstytucja i kodeks wyborczy zezwoliły na start w wyborach osobom powiązanym z obalonym reżimem prezydenta Ben Alego. Dzięki temu w Nida Tounes obok przedstawicieli lewicy, działaczy społecznych i opozycyjnych mogli znaleźć się również dawni funkcjonariusze jego partii, Zgromadzenia Demokratyczno-Konstytucyjnego (RCD). Na czele ugrupowania stanął 87-letni Bedżi Kaid Essebsi, szef rządu przejściowego w 2011 r., a wcześniej minister spraw zagranicznych w rządzie pierwszego długoletniego prezydenta i ojca niepodległej Tunezji Habiba Burgiby. O głosy elektoratu klasycznie centrowego walczy kilka partii, w tym koalicjanci an-Nahdy, Kongres na rzecz Republiki (CPR) i Demokratyczne Forum na rzecz Pracy i Wolności (FDTL - Ettakatel). Osłabiony wewnętrznym rozłamem CPR to partia aktualnego prezydenta Tunezji Monsifa Marzukiego, a Ettakatel przewodniczy marszałek Zgromadzenia Konstytucyjnego Mustafa Ben Dżafar. Prawicowy program gospodarczy prezentuje ugrupowanie Afek Tounes (Horyzonty Tunezji). Na lewicy potencjalnie największym poparciem cieszy się Unia na rzecz Tunezji. Trzecia siła w Konstytuancie z 2011 r. - koalicja lewicowo populistycznych list niezależnych Petycja Ludowa na rzecz Wolności, Sprawiedliwości i Rozwoju (al-Aridha) - poszła w rozsypkę i niektórzy jej działacze startują dziś pod szyldem Nurtu Miłości mieszkającego w Londynie magnata medialnego Heczmiego Hamdiego. W niedzielę Tunzyjczycy wybierą 217 członków parlamentu, którzy następnie wyłonią nowego premiera. Stanie on na czele rządu, który zastąpi tymczasowe władze. Wyniki niedzielnych wyborów w dużym stopniu wpłyną na przebieg kampanii prezydenckiej. Politycy zapewne będą starać się przeciągać rozmowy w sprawie rządu do czasu wyborów prezydenckich, które odbędą się 23 listopada. Brak zdecydowanego faworyta wskazuje jednak na to, że ich zwycięzcę wyłoni dopiero druga tura pod koniec grudnia. Arabska wiosna straciła w Tunezji swój rewolucyjny impet. Ludzie nadal cieszą się wprawdzie uzyskaną wolnością słowa, końcem skorumpowanego reżimu i bezkarności służb mundurowych, lecz coraz bardziej dokucza im trudna rzeczywistość. - Najpierw trzeba myśleć o napełnieniu brzucha, a dopiero później o demokracji - powiedział mieszkaniec Tunisu, Ibrahim. Jest jednym z wielu obywateli rozczarowanych wynikiem rewolucji. Ponadto rozdrobnienie sceny politycznej potęguje dezorientację i zniechęca niektórych do oddania głosu. Tunezja boryka się z poważnymi problemami gospodarczymi. Zadłużenie państwa blokuje dopływ kapitału na niezbędne inwestycje. Kraj zaczęli omijać zagraniczni goście, przez co podupadła turystyka, która do niedawna stanowiła ważne źródło dochodu. Do znanych już społecznych bolączek, tj. biedy i bezrobocia, dołączyły nowe zjawiska: polityczny ekstremizm i terroryzm. Do walki z terrorystami wysłano wojsko, które nie jest jednak w stanie w pełni kontrolować całego terytorium. Szczególnie zagrożone są rejony graniczące z Libią i Algierią. Tunezyjskim wyborom bacznie przygląda się społeczność międzynarodowa. Misje obserwacyjne wysłały m.in. Unia Europejska, Unia Afrykańska, Liga Arabska i kilka amerykańskich fundacji.