"Trump wskazuje na art. 3.". Wielka zmiana w sytuacji bezpieczeństwa Europy
Redukcja kontyngentu wojskowego Stanów Zjednoczonych w Europie właśnie się rozpoczęła. Chociaż zmiany mają nie dotyczyć Polski, to odcisną wyraźne piętno na całej flance wschodniej NATO. - To sygnał do Europy, do obywateli Stanów Zjednoczonych, ale też - świadomie czy nie - do Kremla. I nie jest to sygnał dobry - mówi Interii gen. Bogusław Pacek.

- Nie powinniśmy się obawiać, bo spodziewaliśmy się tych redukcji. Zgodnie z tym, co sugerowało otoczenie prezydenta Trumpa, to były spodziewane wcześniej kroki - ocenia w rozmowie z Interią dr Marcin Terlikowski, kierownik Biura Badań i Analiz Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych (PISM). - Na poziomie politycznym, na poziomie sygnalizowania wobec Rosji, to jest zły sygnał - nie ma jednak złudzeń ekspert od bezpieczeństwa międzynarodowego.
Gen. Bogusław Pacek, dowódca z kilkudziesięcioletnim doświadczeniem, a obecnie dyrektor Muzeum Wojska Polskiego w Warszawie, przypomina z kolei, że redukcję amerykańskiego kontyngentu w Europie Donald Trump zapowiadał już podczas swojej pierwszej kadencji. Wówczas jednak na celowniku były przede wszystkim Niemcy, do których Trump miał pretensje o zbyt małe wobec zobowiązań państw NATO nakłady na obronność.
Decyzja ostatecznie wówczas nie zapadła, nie podjął jej również następca Trumpa w Białym Domu - Joe Biden. Teraz ta decyzja zapadła, a znaczne zmniejszenie kontyngentu amerykańskiego w Rumunii to dopiero początek redukcji sił amerykańskich na Starym Kontynencie. - Wycofanie się z Rumunii i pozostawienie tam tysiąca żołnierzy jest sygnałem. To sygnał do Europy, do obywateli Stanów Zjednoczonych, ale też - świadomie czy nie - do Kremla. I nie jest to sygnał dobry - uważa gen. Pacek.
Amerykańskie cięcie w Rumunii
Rumuńskie władze do sprawy odniosły się lakonicznie. "Ministerstwo Obrony Narodowej zostało poinformowane o przezbrojeniu części amerykańskich wojsk rozmieszczonych na wschodniej flance NATO, w ramach procesu ponownej oceny globalnej postawy sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych" - poinformował resort w oświadczeniu z 29 października.
- Amerykanie muszą zmienić strukturę swoich sił i ich rozmieszczenie na świecie, ponieważ mają zbyt wiele wyzwań płynących z różnych kierunków - wyjaśnia dr Marcin Terlikowski z PISM. - Z kolei Europa w perspektywie amerykańskich elit politycznych jest wystarczająco bogata, żeby samej poradzić sobie z Rosją, która wojskowo wcale nie jest tak silna. Oczywiście, jeśli Europa odrobi pracę domową, przezbroi się i będzie zdeterminowana, żeby tę Rosję odstraszyć - mówi nasz rozmówca.
Z informacji płynących z Bukaresztu wynika, że redukcja ma dotyczyć m.in. amerykańskich żołnierzy z bazy lotniczej Mihail Kogalniceanu pod Konstancą nad Morzem Czarnym. Rumuńskie władze przekazały, że "zmiana liczebności sił zbrojnych Stanów Zjednoczonych jest efektem nowych priorytetów administracji prezydenckiej, ogłoszonych w lutym".

"W decyzji uwzględniono również fakt, że NATO wzmocniło swoją obecność i aktywność na wschodniej flance, co pozwala Stanom Zjednoczonym na korektę swojej postawy wojskowej w regionie" - doprecyzowało rumuńskie MON.
W Rumunii stacjonowało dotychczas około 1700 amerykańskich żołnierzy. Obok Amerykanów obecne są również siły z Belgii, Francji i Polski. Po redukcji w Rumunii pozostanie 1000 żołnierzy ze Stanów Zjednoczonych.
Po Rumunii przyjdzie czas na innych
Amerykańskie decyzje dotyczące kontyngentu w Rumunii wywołały duże emocje w Polsce. To w końcu nasz kraj od lat najmocniej zabiegał i zabiega o jak najsilniejszą obecność wojsk amerykańskich na wschodniej flance NATO. Redukcja amerykańskiego kontyngentu w Europie, a zwłaszcza na wschodniej flance NATO i UE, to najczarniejszy sen polskich polityków.
Ten sen spełni się jednak tylko częściowo. Amerykanie faktycznie ograniczają swoją obecność w Rumunii. Z nieoficjalnych informacji zza oceanu wynika też, że następne w kolejce są Bułgaria, Słowacja i Węgry. Polski redukcje mają jednak nie dotknąć. Interia uzyskała taką informację od źródeł w MON tuż po ogłoszeniu przez Rumunów, że Waszyngton zmniejszy swój kontyngent w ich kraju.
Trump w ten sposób wskazuje na art. 3. Traktatu Północnoatlantyckiego i bardzo mocno pokazuje go Europie, nie uciekając jednak od wspierania Europy
- Nie ma ani takich dokumentów, ani takich komunikatów ze strony amerykańskiej. Na ten moment nic się nie zmienia. Jesteśmy w stałym kontakcie ze stroną amerykańską, a temat amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce to w tych rozmowach kwestia absolutnie priorytetowa - zapewnił nas polityk obozu władzy doskonale zorientowany w sytuacji.
Nasze źródło podkreśliło, że decyzje o redukcji czy relokacji amerykańskich żołnierzy mogą też zapadać w ramach bilateralnych relacji Stanów Zjednoczonych z poszczególnymi europejskimi państwami. Jak wynika z ustaleń Interii, wicepremier i szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz widział się z sekretarzem obrony USA Pete'em Hegsethem w drugiej połowie października i o zmniejszeniu liczebności wojsk amerykańskich w Polsce nie było wówczas mowy. - Nie dostaliśmy żadnych informacji o zmniejszeniu liczebności wojsk amerykańskich. Jesteśmy silnymi sojusznikami. Zabiegaliśmy o to my oraz prezydent Nawrocki - przekazał Interii doradca szefa MON Maciej Samsonowicz.
Obecne ruchy amerykanów to odzwierciedlenie nowej doktryny obronnej Stanów Zjednoczonych. Pierwsze nieoficjalne informacje o jej założeniach poznaliśmy w drugiej połowie września. Zakładały m.in. właśnie redukcję liczebności sił amerykańskich w Europie. Cały dokument miał zostać opublikowany w październiku, ale chociaż miesiąc się skończył, do publikacji nie doszło. Źródła Interii w MON podkreślają, że na ostateczny kształt dokument czeka nie tylko Polska, ale wszystkie państwa NATO z regionu.
Z kolei Marcin Przydacz, szef Biura Polityki Międzynarodowej Kancelarii Prezydenta, zapewnił Interię, że mimo decyzji Waszyngtonu "relacje polsko-amerykańskie są w bardzo dobrym kształcie". - Pamiętamy o publicznej deklaracji Prezydenta Trumpa z 3 września bieżącego roku, że nie zamierza redukować liczby swoich żołnierzy z Polski. Nic się od tego czasu nie zmieniło - przypomniał prezydencki minister.
Chwila prawdy dla Europy
Dla Europy nowa amerykańska strategia to dzwonek alarmowy, żeby jeszcze bardziej przyspieszyć wdrażanie zmian, których celem jest wzmocnienie własnych zdolności obronnych. O ile zastąpienie liczbowo wycofanych amerykańskich żołnierzy nie będzie problemem dla pozostałych państw NATO, nawet samych europejskich członków Sojuszu, to kluczowy jest tu kierunek zmian, na które pokazuje Biały Dom.
- Stany Zjednoczone już jakiś czas temu powiedziały ustami Trumpa: jesteśmy w NATO, zostajemy w NATO, będziemy was wspierać, ale do obrony Europy musicie być przygotowani przede wszystkim sami - przypomina gen. Bogusław Pacek. Jak mówi w rozmowie z Interią, "Trump w ten sposób wskazuje na art. 3. Traktatu Północnoatlantyckiego i bardzo mocno pokazuje go Europie, nie uciekając jednak od wspierania Europy".
Wspomniany przez naszego rozmówcę art. 3. Traktatu Północnoatlantyckiego stanowi: "Dla skuteczniejszego osiągnięcia celów niniejszego traktatu Strony, każda z osobna i wszystkie razem, poprzez stałą i skuteczną samopomoc i pomoc wzajemną, będą utrzymywały i rozwijały swoją indywidualną i zbiorową zdolność do odparcia zbrojnej napaści".

Mówiąc wprost: żeby liczyć na pomoc innych, trzeba najpierw być zdolnym pomóc samemu sobie. I to jest dzisiaj główne zadanie dla Europy. - W tej chwili Europa jest w stanie w niektórych sektorach uzupełniać luki, które powstają po redukowaniu, wycofywaniu i przebazowywaniu sił amerykańskich - ocenia dr Marcin Terlikowski z PISM, podając jako przykład sytuację po rosyjskim ataku dronowym na Polskę z 10 września.
Szybko dodaje jednak, że jest bardzo wiele obszarów, w których Europa prędko nie nadgoni dystansu do Stanów Zjednoczonych i jeszcze długo będzie uzależniona od współpracy z Waszyngtonem. To właśnie tutaj kluczowe będzie utrzymanie współpracy transatlantyckiej. O jakie dziedziny chodzi? - Obrona przeciwrakietowa, zwiad satelitarny, systemy świadomości pola walki, systemy nadzoru i obserwacji przestrzeni powietrznej, systemy rakietowe pozwalające na rażenie celów w głębi terytorium wroga - wylicza ekspert od bezpieczeństwa międzynarodowego.
Również gen. Pacek zauważa, że sytuacja jest dużo bardziej złożona niż samo wycofanie kilkuset żołnierzy z tego czy innego kraju członkowskiego NATO. - Jeśli chodzi o możliwości ludzkie, to jest drobiazg. Amerykański kontyngent nie jest na tyle liczny, żeby nie mogły go zastąpić dwa czy trzy kraje europejskie - nie ma wątpliwości. - To jest problem woli, kosztów i przede wszystkim decyzji politycznej. Nie sądzę, żeby to się dzisiaj szykowało. Państwa NATO z Europy uczestniczą w europejskich siłach - przewiduje. I dodaje: - Dzisiaj państwa europejskie koncentrują się przede wszystkim na przygotowaniu obrony własnych krajów.
Ktoś mógłby zadać tutaj pytanie: czy w takim razie po amerykańskich żołnierzach wycofanych ze wschodniej flanki NATO pozostanie luka. Gen. Pacek uważa, że tak, ale podkreśla, że "to nie stanowi jeszcze powodu do dramatyzowania". - Najważniejsze jest bowiem to, co Amerykanie zrobią w kolejnym ruchu - wskazuje.
Na poziomie politycznym, na poziomie sygnalizowania wobec Rosji, to jest zły sygnał
W Europie wciąż stacjonuje bowiem kilkadziesiąt tysięcy amerykańskich żołnierzy. W samych Niemczech jest to ponad 30 tys. - Potencjał amerykański jest dla Europy istotny, ale on dzisiaj liczbowo nie stanowi elementu przesądzającego dla obronności Europy. Przesądzający jest ten element, który może przybyć ze Stanów Zjednoczonych albo innych miejsc świata, żeby bronić Europy, a także to w jakim czasie i jaką drogą przybędzie - analizuje wojskowy. Na koniec mówi: - Najważniejsze jest to, co Amerykanie planują zrobić dzisiaj i jutro, a nie to, co zrobili wczoraj.
Dr Terlikowski zwraca uwagę na jeszcze dwie kwestie. Po pierwsze, Amerykanów może być na wschodniej flance NATO liczbowo mniej, ale muszą na niej pozostać. - Na poziomie strategicznym to sama obecność tych sił ma pierwszorzędne znaczenie - argumentuje. I dodaje: - Nie tyle nawet liczba czy rodzaj tych sił, ale fakt bazowania, choćby rotacyjnego, amerykańskich żołnierzy na wschodniej flance pokazuje Rosji, że może uwikłać się w wojnę ze Stanami Zjednoczonymi, jeśli zacznie realizować scenariusze prowokacji wobec państw bałtyckich albo Polski.
Jest też druga kwestia, o której - w ocenie analityka PISM - nie powinniśmy w tej sytuacji zapominać. - O tym mówi się zbyt rzadko, ale Rosja w tej chwili konwencjonalnie w wielu obszarach jest absolutnie słabsza od NATO. I to od europejskiej części NATO - podkreśla dr Terlikowski.










![Sprawa immunitetu Zbigniewa Ziobry. Trwa posiedzenie Sejmu [NA ŻYWO]](https://i.iplsc.com/000LWCPAPET0HI2T-C401.webp)



