Trump, który przebywa na roboczym urlopie w swoim klubie golfowym, w Bedminster w stanie New Jersey, w piątek rano zapowiedział na Twitterze, że amerykańskie siły zbrojne "są gotowe do strzału". Kilka godzin później ostrzegł koreańskiego dyktatora Kim Dzong Una, że nie "ujdą mu na sucho jego pogróżki", a jeśli jeszcze raz pogrozi Ameryce "bardzo szybko dostanie za swoje". W piątek wieczorem czasu miejscowego prezydent odbył naradę poświęconą sprawom bezpieczeństwa. W naradzie uczestniczyli: sekretarz stanu Rex Tillerson, który niedawno wrócił z Azji, doradca ds. bezpieczeństwa narodowego gen. H.R. McMaster oraz ambasador Stanów Zjednoczonych w ONZ Nikki Haley. Po spotkaniu Trump, odpowiadając na pytania dziennikarzy, po raz kolejny nie tylko nie wykluczył możliwości konfrontacji militarnej z Koreą Północną, ale zasugerował, że Stany Zjednoczone mogą dokonać również zbrojnej interwencji w pogrążonej w kryzysie Wenezueli. Pytany o postępowanie wobec Korei Północnej Trump odparł, że "może się zdarzyć dużo dobrego, ale możemy mieć także dużo złych rozwiązań". Zagadnięty przez dziennikarkę czy "złe rozwiązanie" oznacza wojnę, Trump odparł: "Wydaje mi się, że znasz odpowiedź na to pytanie". Trump, mówiąc o sobie w trzeciej osobie, zapewniał w piątek wieczorem, że "nikt tak jak prezydent Trump nie kocha pokojowego rozwiązania, mogę was o tym zapewnić." Zwrócił też uwagę, że północnokoreański dyktator Kim Dzong Un od kilku dni zachowuje milczenie a wszelkie pogróżki ze strony władz w Pjongjangu pochodzą od dowódców armii północnokoreańskiej. Zdaniem niektórych komentatorów, dokonane przez prezydenta rozróżnienia pomiędzy dowódcami wojskowymi Korei Północnej a Kim Dzong Unem może być próbą stworzenia Kim Dzong Unowi możliwości wyjścia z twarzą z beznadziejnej sytuacji. Zdaniem ekspertów obeznanych z mechanizmami władzy w tym "poststalinowskim skansenie", możliwość, że Kim Dzong Un skorzysta z takiego wyjścia i np. wystąpi z pojednawczym przemówieniem w rządowej telewizji, graniczy z cudem. Nasilenie przez Trumpa pogróżek pod adresem władz w Pjongjangu - zdaniem coraz liczniejszych krytyków prezydenta - ogranicza amerykańskie możliwości złagodzenia napięcia w stosunkach Waszyngton - Pjongjang sposobami dyplomatycznymi. A za tym opowiadają się sojusznicy Stanów Zjednoczonych i to nie tylko w Azji. Trump "nieodpowiedzialny i niebezpieczny" 64 deputowanych Partii Demokratycznej w Izbie Reprezentantów, zaniepokojonych eskalacją pogróżek Trumpa wobec Pjongjangu, w liście otwartym wystosowanym w piątek do sekretarza stanu Rexa Tillersona, określiło oświadczenia amerykańskiego prezydenta mianem "nieodpowiedzialnych i niebezpiecznych". Kongresmeni wezwali szefa amerykańskiej dyplomacji do “opanowania i zachowania najwyższej ostrożności" w dalszych posunięciach wobec Korei Północnej. Stanowisko takie podziela Leon Panetta, ceniony przez przywódców obu partii były dyrektor CIA i sekretarz obrony w demokratycznej administracji Baracka Obamy. W wywiadzie dla telewizji CNN w piątek Panetta stwierdził, że od czasu kryzysu kubańskiego w 1962 r. świat "nigdy jeszcze nie znajdował się tak blisko wojny atomowej". Pytany o argumenty administracji i jej zwolenników, których zdaniem groźby Trumpa pod adresem Kim Dzong Una są jedynym językiem, który despota w Pjongjangu rozumie, Panetta ostrzegł, że "jest to sytuacja, w której jedna ze stron może się przeliczyć". Z Waszyngtonu Tadeusz Zachurski