Strażacy uratowali 62 ludzi, z których 16 odniosło obrażenia. Jak poinformowała policja, właściciel budynku, Rehan (posługuje się tylko imieniem), jest podejrzany o zabójstwo. "Policja przesłuchuje braci Rehana. Poszukujemy też ludzi, którzy zarządzali fabryką" - powiedziała agencji ANI Monika Bhardwaj, rzeczniczka policji z Delhi. Dodała, że "nie ma możliwości", żeby w budynku znaleziono kolejne zwłoki. "Wygląda na to, że pożar spowodowało zwarcie instalacji elektrycznej" - powiedział agencji AP Anil Kumar Mittal z policji w Nowym Delhi. Dodał, że służby sprawdzają, czy fabryka działała zgodnie z przepisami. Ogień pojawił się ok. 5.20 rano w czterokondygnacyjnym budynku fabryki i zaskoczył pracowników, którzy spali pomiędzy długimi zmianami. Większość ofiar to muzułmanie, który przyjechali do Delhi z biedniejszego stanu Bihar na wschodzie Indii. Jak podaje Associated Press, zarabiali dziennie 150 rupii (ok. 8 zł), produkując m.in. plastikowe torebki. Lokalne władze poinformowały, że budynek fabryki znajdował się w alejce zbyt wąskiej na to, żeby mogły w nią wjechać wozy strażackie. W związku z tym strażacy musieli walczyć z ogniem z odległości 100 metrów. Szef władz Delhi Arvind Kejriwal zapowiedział pomoc finansową dla ofiar pożaru. Poinformował, że rodziny zmarłych dostaną po 1 mln rupii (ok. 54 tys. zł), a ranni - 100 tys. rupii (ok. 5,4 tys. zł). Niedzielny pożar uznano za największy w Delhi od 13 czerwca 1997 roku, kiedy to spłonęło kino Uphaar na południu miasta. Zginęło wtedy 59 osób, a ponad 100 odniosło rany.