Do tragedii doszło podczas całonocnych obchodów święta Lag ba-Omer i rocznicy śmierci mistyka Szymona bar Jochaja. Tłumy ultraortodoksyjnych Żydów w wielkim ścisku śpiewały, tańczyły i skakały. Służby szacują, że na górze Meron zgromadziło się 100 tysięcy wyznawców. W pewnym momencie ludzie utknęli w pułapce. Stłoczeni w jednym miejscu zaczęli się tratować i ściskać. Wielu z nich ślizgało się, upadając na inne osoby. To spowodowało śmierć co najmniej 44 uczestników uroczystości, w tym dzieci oraz obrażenia u ponad stu kolejnych. Wierni uciekali, gubiąc swoje rzeczy Interia rozmawiała ze świadkiem tej tragedii. Reb Shlomke Baron opisał, że otwarto wejścia na zbocze góry, jednak później tłum nie mógł opuścić miejsca zgromadzenia. Jak relacjonował, akcja służb przebiegła sprawnie, a na miejscu zjawiły się specjalne jednostki wykwalifikowane do działania przy takich zdarzeniach. Nadal jednak widać wiele śladów tego, co działo się w nocy na górze Meron. - Na ziemi leżą zgniecione okulary, wiele papierów i osobistych przedmiotów, także związanych z religią. Ewakuowano wszystkich poszkodowanych, a obecnie policja blokuje dostęp do miejsca, gdzie zginęli ludzie - przekazał. Jak dodał, ciała zmarłych osób ułożono na okolicznych chodnikach. Niekiedy okryto je specjalnymi workami, a gdy ich zabrakło, używano folii. Niektóre ze zwłok, w wyniku zadeptania, nie miały części kończyn. W tym samym czasie stłoczeni Żydzi próbowali forsować metalowe ogrodzenia, aby wydostać się z pułapki. "Do takich tragedii dochodzi nagle" Reb Shlomke Baron mówił również, że na Meron nadal trwają modlitwy, mimo że dookoła panuje chaos. Dziesiątki kolejnych wyznawców pozostały na świętej dla nich górze, odsypiając nocne zdarzenia lub pogrążając się w kontemplacji. Zaapelował o "zrozumienie" i "empatię" wobec śmierci dziesiątek wiernych. - Można wyciągać własne wnioski, lecz do takich zdarzeń dochodzi nagle. Z ich konsekwencjami każdy radzi sobie na swój sposób - powiedział Interii.