PAP: O co chodzi Łukaszence w konflikcie z mniejszością polską? Andrzej Brzeziecki: Problem ZPB ciągnie się od wielu lat, a tak na poważnie od 2005 roku, kiedy doszło do rozłamu w tej organizacji. Władze nie mogły się pogodzić, że pozostał niezależny ZPB na czele z Andżeliką Borys. Reżim białoruski nie jest w stanie zaakceptować organizacji, która samodzielnie wybiera własne władze i samodzielnie chce decydować o swoim programie działania. Represje, którym poddawani są Polacy na Białorusi, w pierwszej kolejności są represjami wymierzonymi w niezależną, pozarządową organizację społeczną. Czy Łukaszence chodzi zatem o kontrolowanie wszelkich niezależnych organizacji, czy zwłaszcza tej polskiej? Cechą charakterystyczną tego reżimu jest kontrolowanie wszelkich organizacji. Jeśli jest jakaś duża organizacja na Białorusi, musi ona podlegać kontroli władz. Taka jest zasada tego państwa, które jest państwem autorytarnym. Ale oczywiście drugie dno tej całej sprawy jest takie, że chodzi o Polaków, czyli o pewną mniejszość, która otrzymuje wsparcie od państwa polskiego, które z kolei negatywnie ocenia charakter rządów Alaksandra Łukaszenki i które przez kilka lat brało udział w polityce izolacji Białorusi na arenie międzynarodowej. Jeszcze jest trzeci aspekt. Nie zawsze jest tak, że początkowa faza konfliktu jest sterowana z Mińska. To znaczy można dopuścić taką sytuację, że Alaksandr Łukaszenka niekoniecznie w ogóle orientuje się, gdzie leży Iwieniec, co to za Dom Polski; że po prostu lokalne struktury administracyjne miały chrapkę na taką posiadłość - w tym przypadku lojalny wobec Łukaszenki ZPB chciał przejąć budynek (Domu Polskiego w Iwieńcu), bo mu jest do czegoś potrzebny. Więc były to lokalne rozgrywki, które w pewnym momencie przybrały charakter konfliktu między Polakami a władzą, a potem także konfliktu polsko-białoruskiego. Czy rzeczywiście wierzy pan w to, że sprawa Iwieńca czy ostatnich zatrzymań działaczy ZPB rozegrała się poza wiedzą prezydenta Białorusi? Dopuszczam sytuację, że Łukaszenka nie jest w stanie sterować wszystkimi sprawami państwa - jedną ręką pracować nad budżetem, drugą ręką gnębić Polaków itd. Sprawa Iwieńca jest jednak na tyle głośna, że Łukaszenka ponosi za nią odpowiedzialność. Ponosi odpowiedzialność za to, że stworzył taką administrację, w której jakieś lokalne struktury mogą się pokusić o tego typu rozwiązania. O ile na początku można szukać usprawiedliwienia w niewiedzy, to teraz, zwłaszcza po rozmowie ministra spraw zagranicznych Białorusi Siarhieja Martynaua z szefem polskiej dyplomacji Radosławem Sikorskim, który dokładnie poinformował go o sytuacji, odpowiedzialność spoczywa oczywiście na Mińsku. Łukaszenka, który jest człowiekiem sowieckim, chce pokazać, że sprawy ZPB będą załatwiane na Białorusi, że jest to czysto białoruski problem i tak rozumie to też jego otoczenie. "My sobie tu sami poradzimy i lepiej dogadać się z tym lojalnym i oficjalnym Związkiem (na czele ze Stanisławem Siemaszką) i gdyby Polacy uznali ten lojalny wobec władz w Mińsku Związek, wszystko byłoby dobrze" - to jest sygnał wysyłany do Polski przez Białoruś. Z drugiej strony, być może Łukaszenka w jakiś sposób chce podbić cenę swojego uczestnictwa w umiarkowanym dialogu europejsko-białoruskim i chce zobaczyć, na ile jest w stanie rozpychać się łokciami. Widać to było w podejściu Białorusi do Partnerstwa Wschodniego - Łukaszenka w żadnym wypadku nie jest bowiem zainteresowany jakimkolwiek dialogiem na temat praw politycznych, na temat demokratyzacji. Od samego początku w Partnerstwie Wschodnim interesowały go tylko kwestie gospodarcze. On i jego otoczenie podkreślało, że to jest główna przestrzeń, w której może rozmawiać z Unią Europejską. Łukaszenka idealnie rozróżnia sprawy finansowe od praw człowieka: "Owszem rozmawiajmy o pieniądzach, o pożyczkach, o inwestycjach, a sprawy demokracji to jest moja działka i tu proszę się nie mieszać". Rozmawiała: Karolina Cygonek