Na oczach świata czołgi i wozy pancerne armii chińskiej dokonały masakry. Nadal nie rozliczono winnych rzezi. Władze nie odpowiadają też na ponawiane co roku apele opozycji i rodzin młodych ludzi, poległych na placu, o "nowy początek" - o nową ocenę wydarzeń na placu przez władze ChRL, o dialog i pojednanie. Wielu obserwatorom chińskiej sceny politycznej w 1989 roku wydawało się, że ruch Pekińskiej Wiosny - jak nazwano ówczesne wystąpienia - stanowił naturalne przedłużenie fali demokracji, płynącej w tych latach przez niemal cały świat komunistyczny. Studenci wznieśli też na pekińskim placu posąg "Bogini Demokracji", dla którego wzorem była nowojorska Statua Wolności. Mimo zachodnich symboli, chińskie wydarzenia jednak miały rodzime korzenie i zrodziły się z marzeń o demokracji, pojmowanej jako narzędzie walki z niesprawiedliwym systemem. Wozy pancerne zmiotły z powierzchni placu ludzi, namioty i "Boginię Demokracji". Po siedmiu godzinach, o świcie 4 czerwca, Tiananmen był pusty. Do dziś nie wiadomo, jaka była faktyczna liczba ofiar - w końcu czerwca 1989 roku ówczesny mer Pekinu przyznał, że zginęło 200 demonstrantów, w tym 36 studentów. Nieoficjalne szacunki mówią o dwóch tysiącach zabitych; aresztowano do trzech tysięcy ludzi. Jeszcze kilkanaście lat po masakrze w chińskich więzieniach według zachodnich organizacji praw człowieka nadal pozostawało kilkuset uczestników tych wydarzeń. Wang Dan, jeden z przywódców Pekińskiej Wiosny, po masakrze spędził cztery lata w więzieniu. W 1995 roku ponownie go aresztowano i skazano na 11 lat pozbawienia. wolności. Odzyskał wolność w 1998 roku i został odesłany na emigrację do USA.