"The Guardian": Wielka Brytania gotuje się od gniewu
Wielka Brytania zmaga się z bezprecedensową falą strajków pracowników służby zdrowia oraz wielu innych branż. Płace realne są obecnie niższe niż 18 lat temu. Związki zawodowe domagają się podwyżek adekwatnych do poziomu inflacji. Do tego pandemia COVID-19 ujawniła z całą mocą degradację usług publicznych. - Przez 13 lat pod rządami Partii Konserwatywnej Wielka Brytania żyła w niedostatku z powodu cięć w wydatkach socjalnych. Teraz wszyscy mają tego dość, strajkują i zapowiadają: nigdy więcej! - pisze na łamach "The Guardian" Zoe Williams.
Na początku stycznia jechałam rowerem przez miejscowość Walton-upon-Thames w hrabstwie Surrey, gdy nagle minęłam strajkujących pracowników pogotowia ratunkowego zrzeszonych w związku zawodowym GMB. Trudno jest wyrazić swoje poparcie na rowerze, zwłaszcza gdy nie ma się dzwonka.
Wyręczyli mnie kierowcy samochodów. Niemal każdy z przejeżdżających trąbił obok strajkujących. Scenka z Walton-upon-Thames miała miejsce w dość zamożnej gminie, gdzie pracownicy pogotowia zazwyczaj nie cieszyli się zbytnią popularnością w sytuacji strajku. Przypominam: nie dzwoni się po karetkę, gdy jej się nie potrzebuje, dlatego ludziom trudno jest sobie wyobrazić kierowcę ambulansu, który nie jest "niezbędny".
BBC przygotowała kalendarz, gdzie rozpisano jakie zawody z wielu branż strajkują danego dnia. Sytuacja musi być nadzwyczajna, jeżeli do strajku szykują się nawet fizjoterapeuci, meteorolodzy i egzaminatorzy na prawo jazdy.
W sytuacji, gdy ktoś planuje podróż pociągiem i nerwowo sprawdza rozkłady jazdy, można spodziewać się, że poparcie dla akcji strajkowych nie będzie zbyt wysokie.
Jednak jest wręcz przeciwnie. Poparcie dla strajkujących pielęgniarek i pracowników pogotowia ratunkowego wynosi odpowiednio 66 proc. i 63 proc. Prawie trzy razy więcej osób obwinia za strajki rząd niż związki zawodowe.
Związkowe fundusze pomocy społecznej zbierają setki tysięcy funtów z datków. Opór strajkujących jest silny i coraz lepiej zorganizowany. Ludzie odwołują się do godności, szacunku i solidarności.
Akcja protestacyjna nabiera kształtu w działaniach związków. Do ludzi trafiają kampanie społeczne, jak kampania Enough is Enough (wzywa do anulowania podwyżek cen energii - red.).
Wydaje się, że przeminęła epoka spokojnego znoszenia kolejnych obciążeń, radosnego wymachiwania flagą czy zaciskania pasa. Obecnie nikt nie chce "zachować spokoju i żyć jak dotychczas" ("keep calm and carry on" - ang.).
Nastrój panujący w Wielkiej Brytanii przypisuje się następującym okolicznościom: gwałtownie rosnącej inflacji, wysokim cenom energii, coraz wyższym cenom żywności.
Wiadomo jaka jest sytuacja międzynarodowa, ale wściekłość ludzi nie kieruje się wyłącznie na geopolitykę czy wysokie stopy procentowe. Chodzi o coś więcej. Oburzenie bierze się z odrzucenia rządu, jego bezkompromisowości, niesprawiedliwej polityki i skąpstwa.
Partii Konserwatywnej to wszystko uchodziło na sucho przez prawie 13 lat, od kiedy David Cameron doszedł do władzy, obiecując politykę oszczędności. Jego zapowiedzi zostały zrealizowane również przez następców na stanowisku premiera.
W wyniku działań rządzących od 2010 r. władze lokalne straciły ogromne fundusze, osobom niepełnosprawnym zmniejszono pakiety pomocowe, wynajmującym obniżono zasiłek mieszkaniowy, itd. Przykłady oszczędnościowej polityki rządu można by wymieniać bez końca.
Doszło do znaczącego zmniejszenia bezpieczeństwa socjalnego w kraju. W ostatnich latach mnożyły się kolejne banki żywności wspierające najuboższych, jesteśmy świadkami uwiądu usług publicznych, a na dodatek zamrożono płace w sektorze publicznym.
Najpowszechniejszą reakcją na kolejne posunięcia rządu była strategia wytrzymałości. Ale i to się skończyło.
Do polityki socjalnej rządu Partii Konserwatywnej idealnie pasuje stworzony w 1939 r. plakat propagandowy, opracowany na zlecenie brytyjskiego rządu - Keep Calm and Carry On (ang. zachowaj spokój i rób swoje), który miał na celu podtrzymanie morale narodu w czasie wojny. Plakat nie został nigdy upubliczniony i przetrwał w zapomnieniu do 2008 r., kiedy to po raz pierwszy wydrukowano go na masową skalę.
W nowych realiach przesłanie "zachowaj spokój i rób swoje" nabiera nowego znaczenia, często w wielu ironicznych kontekstach, jak pisze Owen Hatherley w książce "The Ministry of Nostalgia".
Również świat kapitalizmu wykorzystał hasło z dawnego propagandowego plakatu w niezliczonych wariacjach. Są więc np. bluzy z kapturem z hasłem "Keep calm and join Isis" (zachowaj spokój i dołącz do tzw. państwa islamskiego - red.). Memy doskonale nadawały się jako tło dla próżnego Camerona, który najwyraźniej powiązał osobistą popularność z gotowością społeczeństwa do znoszenia kolejnych oszczędnościowych posunięć rządu.
Tak więc Cameron, gdy doszedł do władzy w 2010 r., ciął budżet realizując w praktyce czas wyrzeczeń dla rodaków (age of austerity - red.), dając swoim wyborom miłe poczucie spełniania zapowiedzi w sytuacji, gdy za błędy najbogatszych płacili biedni.
W podejściu Camerona był pewien spryt, jego działania szły z duchem czasu (oszczędzania po wielkim kryzysie z 2008 r. - red). Ostrożnie realizował zapowiedzi, zabierając przywileje socjalne w pierwszej kolejności najbardziej wrażliwym, zmarginalizowanym grupom społecznym, a nie tych silniejszych i najgłośniejszych.
Innym popularnym hasłem z tego czasu było "We’re all in this together" (ang. wszyscy jesteśmy w tym razem), to zresztą kolejny hołd złożony myśleniu wspólnotowemu, że przecież wszyscy jednakowo zmagamy się z wyrzeczeniami. Pojawiło się to w ostatnim przemówieniu Camerona w 2009 r. jako lidera opozycji i było najbardziej bezpośrednim opisem jego planów.
"Wciąż trudno opisać, jak silnie ograniczona była publiczna debata wokół polityki oszczędności" - mówi Ellie Mae O'Hagan, szefowa pozarządowej organizacji Good Law Project. "W głównym nurcie publicznej debaty nie było możliwości, aby kwestionować politykę rządu. Wszyscy słyszeli jak Nick Pearce (ówczesny szef Institute for Public Policy Research) nazywał ją 'realizmem fiskalnym'. W telewizji Sky News ciągle mówiono o deficycie, a opozycyjna Partia Pracy zgadzała się z polityką rządu. Cała sfera polityczna i medialna była zgodna: trzeba było dokonać trudnych wyborów - nie było alternatywy" - podkreśla Ellie Mae O'Hagan.
Oczywiście wiele osób wyrażało wściekłość z powodu posunięć rządu, ale nie mieli możliwości przedrzeć się ze swoją opinią do publicznej debaty. Nie powstrzymało to jednak demonstracji.
Pod koniec 2010 r. rozpoczęły się protesty przeciwko podwyższeniu opłat za naukę. Były one demonizowane w prawicowej prasie, np. "Evening Standard" czy "Daily Mail".
Prawicowe gazety nie tyle polemizowały z obywatelskim gniewem, co całkowicie go pomniejszały. "Daily Mail" nazwał studentów "wściekłym chmarą zamaskowanych i zakapturzonych awanturników".
Mediom zaprzyjaźnionym z rządem wtórowała policja, która reagowała w zdecydowany sposób w konfrontacji z protestującymi. Jak opisuje zaangażowany w protesty Matt Myers w książce "Student Revolt: Voices of the Austerity Generation", po jednym z protestów w Manchesterze zatrzymano w sumie 450 osób - jeden student miał złamany obojczyk, inny złamaną rękę, a kolejny złamaną kostkę. Wszystkie obrażenia były spowodowane przemocą policji".
Niecały rok później, po zamieszkach wywołanych zabiciem domniemanego handlarza narkotyków Marka Duggana przez policję, spędziłam wiele godzin w całonocnym sądzie i obserwowałam, jak śmiertelnie chory na raka pacjent z guzami na twarzy zostaje zatrzymany w areszcie za wyniesienie kilku papierosów przez szpitalne okno sklepowe, które ktoś inny rozbił.
Innemu mężczyźnie odmówiono zwolnienia za kaucją po tym, jak znaleziono u niego kartę Oyster (umożliwia podróżowanie komunikacją miejską w Londynie - red.) niezarejestrowaną na jego nazwisko.
To było niewiarygodne, jak bezlitosne było państwo. Nie było żadnej refleksji ze strony władz. Rząd nie zadawał sobie żadnych pytań dotyczących zaspokajania podstawowych potrzeb obywateli, zamykania młodych ludzi w areszcie, czy, szerzej, relacji między policją a obywatelami.
I z takim kapitałem weszliśmy w epokę brexitu. Wówczas publiczny gniew stał się modny. Figura sprawiedliwie rozgniewanych została ustanowiona jako zasada organizująca debatę publiczną: wolno było wyrażać gniew, jeśli odczuwało się pozostawienie przez państwo, było się klasą pracującą bądź emerytem z tzw. red wall (uboższej, postindustrialnej północnej części Anglii - red.), słowem jeśli było się białą klasą robotniczą.
Nie wolno było wyrażać gniewu, jeśli mieszkało się np. w gminie Tower Hamlets (gdzie mieszka jedna z najmniejszych populacji brytyjskich w kraju; to jedna z 32 gmin tzw. Wielkiego Londynu - red.) lub nie było się białym.
Dziwnym zbiegiem okoliczności arbitrzy publicznego gniewu mieli dokładnie te same obawy, co ci, których uznali za sprawiedliwie wściekłych. Nie chodziło o niskie płace, ale o pracę imigrantów wymuszającą obniżenie płac. Nie chodziło o degradację usług publicznych, ale o pieniądze płynące do Brukseli, które powinny być przeznaczone na usługi publiczne.
Czytaj wszystkie artykuły z cyklu "Interia Bliżej Świata"
Postępujące zubożenie gospodarstw domowych i sfery publicznej stawało się coraz bardziej widoczne i nie dało się go już dłużej ignorować, więc zamiast zaprzeczać gniewowi, który był już wtedy namacalny, brexitowcy wykorzystali go do zniszczenia pluralizmu.
W międzyczasie użyto zapożyczeń z propagandy z czasów II wojny światowej, aby pogodzić naród z cięciami, wydatkami i okrutną polityką państwa. I tak Wielka Brytania epoki brexitu była "wyjątkowa i dzielna", a Niemcy były jej wrogie.
To, co kiedyś było ironiczne - flaga Wielkiej Brytanii używana żartobliwie, na modłę Spice Girls z lat 90. - stało się nieironiczne, a najwyżsi rangą politycy po obu stronach politycznego sporu oblekli się w czerwień, biel i błękit.
Kiedy Boris Johnson wykonywał ten hurrapatriotyczny taniec, wydawał się zawsze omijać granicę między żartem a nie żartem. Dopiero za czasów Liz Truss maski opadły, i całe szczęście, że została ona zmieciona przez własną niekompetencję, zanim dało się odczuć pełne konsekwencje tego przegrzanego nacjonalizmu.
Pandemia COVID-19 ujawniła z całą mocą degradację usług publicznych w Wielkiej Brytanii. Pandemia pokazała, że osoby o niskich zarobkach nie są mniej wartościowe, mniej pracowite czy mniej patriotyczne. Wszyscy polegali całkowicie na odwadze kurierów, dostawców, kierowców autobusów, pielęgniarek, z których wielu zapłaciło życiem.
Śmierć Belly Mujinga, 47-letniej pracownicy kolei w Londynie, która w czasie pracy została opluta przez osobę, która najprawdopodobniej była zakażona koronawirusem sprawiła, że kwestia wdzięczności powróciła do sfery, z której została wymazana.
Nisko opłacani pracownicy sektora publicznego, ludzie, których prace nie mogły być wykonywane zdalnie z domu - wszystkie te osoby, szkalowane subtelnie i niesubtelne przez rząd - to dzięki nim państwo funkcjonowało przez wiele pandemicznych miesięcy.
W międzyczasie kolejne afery i skandale stawały się coraz bardziej widoczne. Korupcja związana z podejrzanymi kontraktami z firmą PPE (otrzymała w 2020 r. kontrakty na łączną kwotę 200 mln funtów, na dostarczenie fartuchów ochronnych dla personelu medycznego oraz maseczek - red.), kłamstwa premiera Johnsona związane z tzw. Partygate (gdy w kwietniu 2021 r. w Wielkiej Brytanii obowiązywały obostrzenia covidove, w siedzibie Borisa Johnsona odbyła się impreza - red.), wątpliwe zeznania podatkowe prominentnych urzędników (żona premiera Rishiego Sunaka Akshata Murthy jako obywatelka Indii jest rezydentem podatkowym w swoim kraju; w Wielkiej Brytanii miała status "non-domiciled" co pozwalało jej unikać podatków od dochodów i zysków kapitałowych uzyskiwanych za granicą - red.).
Wszystko to pęcznieje. Ironia polega na tym, że politycy w dużej mierze zapomnieli o pandemii i myślą, że obywatele również. Zapomnieli jak oddawali hołd pracownikom służby zdrowia w trakcie covidowego zamknięcia, o łamaniu pandemicznych obostrzeń, o imprezach w siedzibie premiera.
Wszystko zostało zaliczone do "wczorajszych wiadomości". Politycy żyją w wiecznej teraźniejszości, gdzie każdy nowy skandal wybucha bez związku z tym, co było wcześniej. Ale dla milionów osób, które odczuły skutki pandemii, rany są głębokie, a wspomnienia nie tak swobodnie wymazywane.
Pracownicy sektora publicznego we wszystkich branżach są wściekli. Ale nie tylko oni. Wkurzeni są ci wszyscy, których płace realnie spadły, osoby nie mogące pokryć rachunków za prąd, czynsz, osoby z rosnącymi kredytami hipotecznymi, osoby zmuszone do korzystania z banków żywności.
W kraju panuje ogromne poczucie niesprawiedliwości. Dotyczy wielu branż, klas społecznych i pokoleń i jest dopiero w początkowej fazie organizowania się. Nie da się tego uspokoić. Prawdopodobnie będzie trwało jeszcze długo.
Tekst przetłumaczony z "The Guardian" - www.theguardian.com
Autor: Zoe Williams
Tłumaczenie: Mateusz Kucharczyk
Tytuł i śródtytuły oraz skróty pochodzą od redakcji