Pod koniec kwietnia br. - wraz z trzema innymi dziennikarzami - udało nam się przedostać na teren DRL. Wojnę, którą w styczniu relacjonowaliśmy z pozycji ukraińskich, tym razem zobaczyliśmy z perspektywy prorosyjskich separatystów. Przede wszystkim zaś ludności cywilnej, która pozostała na zajętych przez rebeliantów terenach. Kilka dni temu - jako pierwsi polscy reporterzy - dotarliśmy do Debalcewe. Miasta-duchów, jak nam mówiono jeszcze po ukraińskiej stronie, ostrzegając przed "grasującymi bandami pijanych żołdaków". "Nikt głodny nie chodzi" Debalcewe to duży węzeł kolejowy, przez który przechodzą tory łączące Donieck, stolicę DRL, z Ługańskiem - centrum drugiej separatystycznej republiki (Ługańskiej Republiki Ludowej). Miasto miało więc znaczenie strategiczne i stąd determinacja rebeliantów, by przejąć nad nim kontrolę. Walki, które toczyły się w okolicy, poważnie uszkodziły kolejową infrastrukturę - tuż po zajęciu Debalcewe nie było zatem możliwości, by dostać się do niego pociągiem. Jednak kilka tygodni temu przywrócono regularne połączenia, choć droga z Doniecka - w czasach pokoju zajmująca niecałą godzinę - teraz wymaga aż trzech. - Po co wy tam jedziecie, chłopcy? Przecież tam nic nie ma... - usłyszeliśmy od kasjerki w poddonieckiej Makijewce, gdy kupowaliśmy bilety. Utwierdzeni w przekonaniu, że jedziemy do miasta-widma, już na samym początku przeżyliśmy ogromne zaskoczenie. Wywołał je tłum ludzi, stojący przed jednym z kolejowych magazynów. - Wydają humanitarkę - starszy mężczyzna miał na myśli pakiety zawierające żywność i chemię gospodarczą. - Rosja nam pomaga - podkreślił, dowiedziawszy się, że ma do czynienia z zagranicznymi dziennikarzami. Szybko okazało się, że pomoc przeznaczona jest tylko dla najstarszych - osób od 65. roku życia. - Młodsi też dostaną. Nie dziś, ale dostaną - zapewniał nasz rozmówca. - Nikt tu głodny nie chodzi - dodał, po czym wskazał ręką na dawny przydworcowy bar, przed którym siedziało całe stado bezdomnych psów. - Tam dają za darmo obiad i gorącą herbatę - wyjaśnił. Rejon po drugiej stronie frontu Jekatieriny - która właśnie wyszła z jadłodajni - nie speszył widok naszych aparatów. - Tu chłopcy - zaczęła mówić - ...tu jest nawet dobrze. Ludzie mają już prąd, wodę, gaz nawet mają. Gdy tylko skończyły się walki, naprawiać zaczęli. Ale u mnie - kobieta wymieniła nazwę jednej z okolicznych wiosek - większość chałup zrujnowana, a w tych, które zostały, nawet światła nie ma. I nie ma komu tego naprawić, bo to już nie jest rejon (energetyczny - dop. MO) Debalcewe. Nasz rejon został po drugiej, ukraińskiej stronie. A tamci przecież nie przyjadą, nie naprawią. - A deerelowskie służby nie mogą tego zrobić? - spytał jeden z nas. - Zrobią - usłyszeliśmy. - Ale najpierw miasto - miasto jest ważniejsze. Przed 9 maja, przed wielkim świętem, ma tu być już porządek. Rozejrzałem się wokół. Rynek nie nosił wielu śladów walk - owszem, był zużyty, zaniedbany, ale raczej bez związku z wojną; w taki sposób wygląda większość ukraińskich miasteczek, z ich rozsypującą się od ćwierćwiecza infrastrukturą. Co nie zmienia faktu, że gruzy uprzątnięto, podobnie, jak wypalone wraki samochodów, które widziałem na jednym z filmików, opublikowanych w Internecie tuż po zajęciu miasta przez separatystów. - O! - Jekatierina zwróciła głowę w stronę, skąd doszły nasz dźwięki wojskowej orkiestry. - Przygotowania idą pełną parą. "To zrobili wasi przyjaciele" Rzeczywiście, jakieś dwieście metrów dalej, na placyku odchodzącym od rynku, blisko setka żołnierzy - przy dźwiękach "Pożegnania Słowianki" - ćwiczyła paradny krok. - Nasze, deerelowskie wojsko - mężczyzna koło pięćdziesiątki sprawiał wrażenie autentycznie dumnego. Zdaje się, że nie przeszkadzała mu ruchowa nieporadność służących od niedawna chłopaków. Eklektycznie umundurowanych (niektórzy nosili sportowe dresy z wielkimi nazwami zachodnich firm na plecach), znacząco odstających swoim wyglądem od grupki eleganckich oficerów, nadzorujących przygotowania. Jeden z tych ostatnich, w stopniu majora, podszedł do nas, gdy tylko zaczęliśmy robić zdjęcia. - Nie chcemy tu obcych dziennikarzy - stwierdził, gdy usłyszał, kim jesteśmy. Jego głos brzmiał uprzejmie, ale zdecydowanie. - Zwłaszcza dziennikarzy z Polski - dodał już znaczenie twardziej. - Idźcie w miasto, zobaczcie, co z nimi zrobili wasi przyjaciele Ukraińcy - obok majora pojawił się kolejny wojskowy, tak jak i on noszący na ramieniu rosyjskie oznaczenia państwowe. Poszliśmy. Stwierdzenie o jednostronnej dewastacji było rzecz jasna nadużyciem - w czasie bitwy o Debalcewe - oraz okoliczne miejscowości - obie strony sięgały po każdy dostępny rodzaj uzbrojenia. Przekonaliśmy się o tym na własnej skórze, któregoś styczniowego dnia nurkując w schronie, gdy na zewnątrz upadały wystrzelone przez separatystów Grady. W efekcie takich zmagań kompletnie zniszczonych zostało stosunkowo niewiele budynków, niemniej ponad 80 procent całości miejskiej zabudowy nosiła ślady walk. Wypalone pojedyncze mieszkania, czasem całe klatki, pozarywane dachy, powybijane szyby. Ściany zryte kulami, wyrwy w chodnikach i na drogach, kikuty obalonych drzew. Zniszczeniom nie oparły się nawet budynki pozornie nietykalne - przed lokalnym szpitalem wciąż straszył lej po 230-milimetrowej rakiecie, która upadła tam któregoś lutowego dnia. "Jest w sercu nadzieja" - Piekło zaczęło się 22 grudnia i trwało do 18 lutego - wspominała pani Konstantyna, drobna kobieta pod sześćdziesiątkę. - Większość tego czasu spędziliśmy w piwnicy, głodując i pijąc roztopiony śnieg, po który czasem ktoś wychodził. Kobieta zamilkła na chwilę, po czym znów się odezwała: - Chroniliśmy się, ale i tak nie wszyscy przeżyli. Sąsiad, nauczyciel fizyki, zabity. Sąsiadka, pielęgniarka - serce nie wytrzymało; zmarła na zawał - zaczęła upiorną wyliczankę. Gdy doszła do ośmiu, zamknęła oczy. - Tak - westchnęła. - Wielu sąsiadów straciło życie. Konstantynę spotkaliśmy, gdy była w drodze do mieszkania córki. Z chęcią zaprosiła nas do środka, pokazując po ukraińsku zagraconą, niedużą kwaterę. - Córki nie ma - wyjaśniła. - Jeszcze zanim zaczęły się walki, wyjechała z wnuczką do Rosji. Od tego czasu to ja opiekuję się mieszkaniem. Jak widzicie, mieliśmy szczęście - wybuch na zewnątrz zniszczył tylko okna. Istotnie, zamiast szyb - zarówno w pokoju, jak i w kuchni - okienne otwory wypełniały dykta i kartony. Szczeliny oklejono taśmą, nakładając na wszystko dodatkową warstwę folii od wewnątrz. - Szkło trzeba będzie wstawić, tylko za co? - zmartwiła się kobieta. - To z sześć tysięcy hrywien, masa pieniędzy... - Ale przecież żyjecie - próbowałem pocieszyć naszą rozmówczynię. - Tak, żyjemy - starsza pani autentycznie się uśmiechnęła. - I od kiedy przestali strzelać, jest w sercu nadzieja. "Spokój był, ludzie pracę mieli" Nadziei nie miał już chyba pewien siedemdziesięcioparoletni mężczyzna, którego spotkaliśmy kilkanaście minut później. W czteropiętrowym bloku z wielkiej płyty, w którym - mimo iż kilka górnych mieszkań obu środkowych klatek zostało kompletnie zniszczonych - wciąż żyli ludzie. - Czego tu chcecie!? - krzyknął, wpadając przez otwór, który kiedyś był drzwiami, do rumowiska, które jeszcze kilka tygodni temu było mieszkaniem. W ręku, za jedną z nóg - zapewne chcąc użyć go jako broni - trzymał drewniany taboret. - Szabrownicy! - Proszę się uspokoić! - powiedziałem. - Jesteśmy dziennikarzami. - Dziennikarze! - mężczyzna wciąż mówił uniesionymi głosem, ale przynajmniej odłożył stołek. - Dziennikarze - powtórzył. - Byli tu jedni tacy, z Brazylii czy Meksyku, zaraz, jak się walki skończyły. Mówili, że lada dzień pomoc dla ludzi przyjdzie z całego świata. A gówno przyszło! - staruszek uderzył ręką w udo. - Gówno! Humanitarka z Rosji tylko dotarła. Po czym nastąpiła cała naładowana emocjami tyrada, wedle której, m.in. wielką zbrodnią było odsunięcie od władzy Wiktora Janukowycza. - Spokój był, ludzie pracę mieli, w Doniecku "Szachtar" grał. A dziś? - w oczach mężczyzny pojawiły się łzy. Zamilkł na moment, przełykając ślinę. - A dziś? Miasto jak Stalingrad wygląda. A takie piękne święto za chwilę. Zwycięstwa. Lepiej, zamiast pisać te swoje artykuły, pomoglibyście posprzątać - powiedział i nie czekając na naszą odpowiedź odwrócił się i wyszedł. Kto cierpi najbardziej? Miał rację - miasto wciąż się sprzątało. Nie tylko z gruzów i resztek wyposażenia mieszkań, biur czy magazynów. - Dziennie dostajemy około trzydziestu zgłoszeń od ludzi, którzy natykają się na niewybuchy - wojskowy w rosyjskiej panterce, ale bez jakichkolwiek oznaczeń, był członkiem specjalnej grupy saperskiej, którą oddelegowano do pracy w Debalcewe. - Inny problem to miny - dodał. - Specjalnie założone przez armię ukraińską. - Na pozycjach? - dopytywałem. - W cywilnych budynkach - w piwnicach, na strychach. Mówię o pułapkach - saper twardo zaakcentował ostatnie słowo. - Z cywilami chcą walczyć... - na twarzy jego kolegi pojawił się złośliwy uśmiech. Nie wiem, czy wojskowy mówił prawdę - nie udało nam się zweryfikować tego zarzutu. Wiadomo natomiast, że w tej wojnie obie strony często sięgają po arsenał z zakresu czarnego PR - oskarżając się o rozmaite niegodziwości. Niepodważalnym pozostaje fakt, kto na tym wszystkim cierpi najbardziej. - Widzisz synku, tam na górze są duże pieniądze i wielkie interesy - utkwiły mi w głowie słowa pani Konstantyny. - A tu na dole giną ludzie... Ps. Wciąż brakuje oficjalnych danych na temat strat ludności cywilnej, poniesionych podczas walk o Debalcewe. Pod koniec kwietnia br. w mieście miało przebywać około 8 tysięcy mieszkańców - jedna trzecia przedwojennej populacji. Marcin Ogdowski