Zamknięcie niektórych lokali wyborczych z powodu protestów dotknęło około 18 proc. z 48 milionów zarejestrowanych wyborców - poinformowała Komisja Wyborcza. W Bangkoku niemożliwe okazało się głosowanie w 438 z 6671 lokali, w dziewięciu prowincjach na południu kraju nie głosowano w ogóle. Niemniej jednak, mimo wielu obaw, nie doszło do brutalnych aktów przemocy. Głosowaniu towarzyszyły nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Główne ugrupowanie opozycyjne, Partia Demokratyczna, której bastionem jest południe Tajlandii, wzywało do bojkotu wyborów. Nie ma jeszcze danych na temat frekwencji. Rząd w Bangkoku poinformował, że decyzję o przerwaniu głosowania w niektórych okręgach podjął ze względów bezpieczeństwa. W Tajlandii od trzech miesięcy trwają demonstracje antyrządowe, których uczestnicy chcą dymisji premier Yingluck Shinawatry. Postulatem demonstrantów było też odłożenie wyborów parlamentarnych i powołania "rady ludowej", która zajęłaby się reformami niezbędnymi do ukrócenia korupcji w polityce. Premier Yingluck Shinawatra zdecydowała się na przedterminowe wybory, chcąc w ten sposób położyć kres protestom przeciwko jej rządowi. Demonstracje rozpoczęły się w Bangkoku, gdy gabinet poparł projekt ustawy amnestyjnej, która mogłaby umożliwić powrót do Tajlandii brata obecnej premier, Thaksina Shinawatry, skazanego zaocznie za korupcję. Yingluck Shinawatra jest postrzegana jako reprezentantka interesów przebywającego poza krajem brata, który za jej pośrednictwem wywiera wpływ na politykę rządu. Według sondaży największe szanse na zwycięstwo w wyborach ma rządząca Partia dla Tajów. Niemożność głosowania w wielu lokalach wyborczych oznacza jednak, że nie wszystkie miejsca w parlamencie zostaną obsadzone w wyniku niedzielnych wyborów i zwycięska partia nie będzie na razie mogła sformować nowego rządu. Kraj może się znaleźć na całe miesiące w stanie politycznego zawieszenia. Oficjalne wyniki wyborów nie mogą zostać ogłoszone do czasu przeprowadzenia wyborów we wszystkich okręgach.