Dzisiaj rano demonstranci zaczęli opuszczać okupowaną od trzech tygodni siedzibę rządu. Lider tajlandzkiej opozycji Jatuporn Pronpan oświadczył, iż z powodu "poważnej sytuacji w kraju", kierownictwo ruchu zadecydowało o zawieszeniu protestu w Bangkoku, doradzając znajdującym się tam ludziom by wrócili do domu. - Boimy się o bezpieczeństwo naszych działaczy - powiedział. Inny przywódca ruchu Vir Musikapong dodał: "Wrócimy tu jednak i nadal będziemy walczyć o demokrację". Pod siedzibą premiera Tajlandii w Bangkoku pozostawały w nocy z poniedziałku na wtorek dwa tysiące ludzi. Zdaniem obserwatorów, akcja wojska przeciwko zgromadzonym była tylko kwestią czasu, co dodatkowo zaostrzyłoby i tak niebezpiecznie napiętą sytuację w mieście. W poniedziałek podczas starć policji i wojska z antyrządowymi demonstrantami zginęły dwie osoby a ponad sto zostało rannych. Po ogłoszeniu rezygnacji z okupacji siedziby rządu, przywódcy akcji antyrządowej - jak podają media - mieli udać się na posterunek policji by oddać się w ręce władz. Szef policji Patcharawat Wongsuwan zapowiedział, iż zostaną postawieni przed sądem pod zarzutem naruszenia warunków stanu wyjątkowego, wprowadzonego w niedzielę w mieście przez premiera Abhisita Vejjajivę. Premier zapowiedział podjęcie zdecydowanych działań wobec manifestantów i wykluczył możliwość nawiązania jakiegokolwiek dialogu z popieranym przez nich byłym szefem rządu Thaksinem Shinawatrą. Demonstranci, koczujący pod biurem premiera od 26 marca, domagali się ustąpienia obecnego rządu, zarzucając Abhisitowi, iż bezprawnie objął stanowisko. Manifestanci to zwolennicy Thaksina Shinawatry, oskarżanego przez rojalistów o korupcję i nepotyzm byłego potentata telekomunikacyjnego, odsuniętego od władzy w wyniku zamachu stanu w 2006 roku. Przebywający na emigracji Shinawatra wezwał w niedzielę do "rewolucji" i powiedział, że mógłby powrócić z wygnania, by stanąć na jej czele.