Początek XXI wieku nie przyniósł nam wiele nowego. Strach przed "żółtym zagrożeniem" zamienił się na Zachodzie w strach przed "polskim hydraulikiem". Wielka Brytania zanurza się w ksenofobii, Francja i Niemcy (oraz kilka innych niezdecydowanych dawnych potęg imperialnych) odwlekają jak mogą przyjęcie do wiadomości, że czas starych dobrych nacjonalistycznych (i izolacjonistycznych) państw narodowych bezpowrotnie minął. USA natomiast zatracają się w ekonomicznej wojnie z Chinami. W tym samym czasie europejski wschód zaczyna powoli zmieniać kształt układu sił na kontynencie. Europa Wschodnia, przez długi czas chłopiec do bicia w paneuropejskiej walce o władzę, wyczekuje swoich lepszych dni. Nie jest, oczywiście, pewne, że takie dni nadejdą, bo być może Europa Wschodnia, ze swoimi niepogrzebanymi demonami, jest skazana na wieczne brodzenie we własnej niemocy, korupcji i ekonomicznym wyczerpaniu. Jeśli utrzymają się takie trendy jak ujemny przyrost populacji czy polityczna niewydolność - region zamieni się w polityczne i ekonomiczne gruzowisko, stanie się czymś w rodzaju zachodnioeuropejskiego zastodola, i zostaje sprowadzony do roli strefy buforowej. Z drugiej strony, zachodnia część UE pogrąża się w niemocy decyzyjnej, braku jednolitej wizji i sprzeczkach. Wiele wskazuje na to, że UE będzie słabła. Szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę falę eurosceptycyzmu, która jest dla UE szczególnie niebezpieczna w czasach kryzysu. Ale czy Unia naprawdę jest w związku z tym skazana na rozpad? Młodsze państwa UE, po raz kolejny zawiedzione przez Zachód, mają mniej powodów do strachu, niż mogłoby się wydawać. Zdając sobie sprawę z istnienia dwóch mocnych ekonomicznych motorów obracających się w Turcji i Polsce, i pamiętając, że natura nie znosi próżni, trudno założyć, że region, w którym żyje 250 milionów osób (ponad połowa populacji Europy Zachodniej) po prostu rozpłynie się w politycznym dymie i zniknie z historii. Nie wspominając o fakcie, że żyjąc przez lata po niewłaściwej stronie muru berlińskiego, kraje dawnego bloku komunistycznego posiadają motywację i determinację by utrzymać Unię przy życiu. Co powinno zawstydzić ojców-założycieli. Nie jest tajemnicą, że gospodarki państw wschodu Europy rosną najszybciej w całej Unii. Państwa takie jak Litwa czy Słowacja, odpowiednio w 2003 i 2007 roku, osiągały ponaddziesięcioprocentowy wzrost PKB (większy, niż chiński). Francja nigdy, nawet w czasach boomu gospodarczego, nie przekroczyła trzech procent. Polub raport ŚRODEK-WSCHÓD na Facebooku Rumunia, która wraz z Bułgarią jest traktowana jako armageddon nadciągający na brytyjski rynek pracy, wykazywała do 2008 roku wzrost ekonomiczny sięgający 9,43 procent. A Polska zadziwiła wszystkich, będąc jedynym krajem Unii który uniknął recesji całkowicie (nawet przy wielkim uderzeniu kryzysu), do tego stopnia, że z kraju tradycyjnie emigranckiego, staje się krajem, który sam przyciąga emigrantów ze wschodu. Oczywiście, wiele innych wschodzących gospodarek w innych częściach świata również może się pochwalić podobnymi osiągami. Tyle tylko, że kraje wschodu Europy (a raczej ich większość) są w Unii, a reszta świata nie. Poza tym, wschód Europy może dać zachodowi ekonomiczny raison d’etre: infrastruktura w Europie wschodniej nadal bardzo mocno potrzebuje zachodnich inwestycji. Po drugie, w środowisku, gdzie brakuje liderów i celu, kraje wschodu Europy, ze swoją wolą integracji silniejszą, niż gdziekolwiek na Zachodzie, mogą stać się bazą dla wzmocnienia Unii. Walka z wrogiem zawsze była korzystna dla rozwoju silnych gospodarek i systemów politycznych. Biorąc pod uwagę, że w Europie Wschodniej wróg jest na miejscu, a nie poza granicami - chodzi o korupcję, biurokrację, niewydolność - sprawia, że wojna ta jest łatwiejsza do wygrania, co pokazuje szybki rozwój krajów azjatyckich. Polub raport ŚRODEK-WSCHÓD na Facebooku Europa Wschodnia ma szansę stworzenia własnego politycznego środowiska, które bazowałoby na wspólnej przeszłości tych państw. Jeśli kraje Europy Wschodniej by to pojęły, mogłyby być zdolne do zrzucenia z siebie nacjonalizmów, odłożenia na bok różnic i zbudowania trwałego sojuszu ekonomicznego. Rynek już zresztą potwierdził kierunek, którego nie dostrzegają politycy. Zerknijcie tylko na etykiety większości produktów, które nabywacie codziennie w supermarkecie. Znajdziecie tam języki wspólnego wschodnioeuropejskiego rynku, opisują one każdy produkt, od pasty do zębów po salami. I nie są to angielski czy francuski: to języki stąd; od łotewskiego po serbski i od tureckiego po polski. Unia taka, podobna do ASEAN w Azji Płd.-Wsch, posiadałaby wszystkie elementy potrzebne do umożliwienia rozwoju, do odrzucenia nacjonalizmów i znalezienia wspólnego gruntu do działania. Brak zgodnego stanowiska odnośnie Unii na zachodzie Europy powinien tylko zachęcić europejskich liderów do poszukiwania wspólnego wizji i złapać szansę stworzenia aliansu bezprecedensowego, ale bardzo potrzebnego i raczej na pewno przynoszącego korzyści. Jeśli osiągnąłby on sukces, na pewno wpłynęłoby to pozytywnie na kondycję UE. I sprawiłoby, że wschód Europy przestałby się kojarzyć z mniejszym, niedoświadczonym i wiecznie skorumpowanym młodszym partnerem. Skrót artykułu Luciana Tiona, który w całości ukazał się na stronach "New Eastern Europe" Lucian Tion to niezależny dziennikarz i reżyser. Pracował w USA, Kamerunie, Tadżykistanie, Bangladeszu i Egipcie. Pisze dla bukaresztańskiego tygodnika "Revista 22". Czytaj więcej na stronach "New Eastern Europe"