"Swietłana Aleksijewicz miała przylecieć do Wrocławia wczoraj przed północą. Późnym wieczorem dowiedzieliśmy się, że została zatrzymana na lotnisku w Berlinie, podobno dlatego, że miała przy sobie bombę. Pozwolono jej odejść dopiero, kiedy samolot odleciał. Bomby nie znaleziono" - podała na Facebooku Fundacja Olgi Tokarczuk. Noblistka była w drodze na wydarzenie "Aleksijewicz i Tokarczuk Protest/Pratest". Organizatorom udało się sprowadzić Aleksijewicz do Polski drogą lądową. W czasie jazdy opowiedziała współpracowniczce Fundacji Olgi Tokarczuk i Wrocławskiego Domu Literatury o tym, co wydarzyło się na lotnisku. "Historia w stylu Łukaszenki. Na lotnisku w Berlinie, kiedy już nadałam główny bagaż, podczas kontroli bezpieczeństwa moje rzeczy, które położyłam na taśmie i czekałam na nie po przejściu bramki, nagle cofnięto, zatrzymano i od nowa sprawdzono. [...] Wreszcie pan z obsługi lotniska bierze ponownie moją torbę, patrzy na nią podejrzliwie i sprawdza raz jeszcze za pomocą jakiegoś narzędzia. A potem pokazuje mi, że będzie ją otwierał. Mówię: proszę bardzo. Chciałam mu pomóc, ale on sam otworzył. I jak otworzył, to nagle tak gwałtownie odrzucił tę torbę" - relacjonuje. Jak opowiada, przez dłuższy czas nic się nie działo, po czym jedna z pań z obsługi lotnika powiedziała, że czekają na policję. Gdy funkcjonariusze zjawili się na miejscu, ponownie sprawdzono rzeczy noblistki. "Sprawdzili to wszystko, nie było bomby, i mówią do mnie, że już mogę iść. Nie przeprosili, nie skomentowali. W tym momencie zostało 5 minut do odlotu. Nie miałam szansy zdążyć" - opowiada. Przyznaje, że nigdy wcześniej nie znalazła się w takiej sytuacji.