Świadomość ciągłego zagrożenia nie pozostaje bez wpływu na psychikę żołnierzy pełniących służbę w Iraku czy Afganistanie. Stres może "od ręki" powalić nawet największego twardziela, niektóre urazy mogą się ujawnić dopiero po latach. Stąd konieczność psychologicznej pomocy, bo o "zalewaniu stresa wódą" na misji nie ma mowy. Niestety, na 1.2 tys. żołnierzy rozlokowanych w kilku bazach w Afganistanie, przypada tylko jeden psycholog. To major Joanna Dziura, stacjonująca w bazie w Sharanie. - Staram się, by w każdym miesiącu choć przez kilka dni być w innej bazie - opowiada major Dziura. - Żołnierze znają też mojego e-maila, mają numer telefonu, także prywatnej komórki. Ale to tylko półśrodki, bo najważniejsza jest rozmowa twarzą w twarz. Skąd taki problem? Armii brakuje wojskowych psychologów, zaś specjalistów-cywilów w rejon misji wojennej jak na razie się nie wysyła... Poziom językowej abstrakcji Teoretycznie nasi żołnierze mogliby korzystać z pomocy amerykańskich specjalistów. Jednak w samym Sharanie jest to niemożliwe, bo Amerykanie, po prostu, psychologa na miejscu nie mają. Co więcej, sami zwracają się o pomoc do Polaków. - Robiłam dla nich kilka konsultacji - wspomina pani major. - W części przypadków okazało się, że żołnierze cierpieli na pourazowy stres pola walki (PTSD) jeszcze z Iraku; niektórych trzeba było odesłać na leczenie do kraju. Ale byli też tacy, którzy mieli problem z zaadoptowaniem się do wojskowych warunków. Głównie dyscypliny... Wróćmy jednak do naszych wojskowych - podstawowy problem przy korzystaniu z amerykańskiej pomocy to bariera językowa. Część żołnierzy nie zna angielskiego w ogóle, część tylko w zakresie niezbędnym do wykonywania zadań militarnych. O zwierzaniu się ze swoich uczuć, przemyśleń i stanów psychicznych nie ma więc mowy. - To już poziom językowej abstrakcji, nieosiągalny dla większości naszych misjonarzy - podsumowuje moja rozmówczyni.