Według niego najbardziej zaskakujące jest to, że na teren, na którym doszło do katastrofy, mogli wchodzić przypadkowi ludzie - m.in. okoliczni mieszkańcy - i wynosić znalezione tam rzeczy, np. dokumenty i drobne części maszyny. - Jest oczywiste, że w każdym śledztwie po katastrofie lotniczej najważniejsze jest zabezpieczenie miejsca, gdzie do niej doszło. Nie można pozwolić sobie na to, by cokolwiek stamtąd zginęło. Najdrobniejsza rzecz może mieć ogromne znaczenie w śledztwie - wyjaśnia Feldzer. Jego zdaniem, jeżeli śledztwo w sprawie katastrofy samolotu linii PanAm koło szkockiego miasteczka Lockerbie byłoby prowadzone w podobnych warunkach jak pod Smoleńskiem, prawdopodobnie nigdy by nie odkryto dowodów na to, że był to zamach bombowy. 12 lat temu przez pięć miesięcy ponad tysiąc policjantów i żołnierzy przeczesywało rejon tragedii i zbierało najdrobniejsze szczątki maszyny, które były rozsiane na terenie kilkunastu kilometrów kwadratowych. W końcu znaleziono koronny dowód zamachu bombowego - chodziło o fragment płytki obwodu drukowanego o wielkości około jednego centymetra, który był częścią zapalnika. - Rok później, po innym libijskim zamachu na samolot DC-10 francuskich linii lotniczych UTA, przeszukaliśmy 200 kilometrów kwadratowych afrykańskiej pustyni. Wtedy znaleziono mały fragment zapalnika zrobionego z mechanizmu stosowanego w pralkach, który pochodził z Libii. Najważniejsze jest zawsze zabezpieczenie terenu katastrofy - wszystko jedno czy chodzi o zamach czy o wypadek. Tylko w ten sposób można próbować dociec prawdy - podkreśla Feldzer.