Podróż ministra spraw zagranicznych Radosława Sikorskiego do Libii, gdzie spotkał się w środę w Libii z przewodniczącym powstańczej Narodowej Rady Libijskiej Mustafą Abdulem Dżalilem, nie obyła się bez przeszkód. Wojskowa CASA z delegacją na pokładzie wylądowała na lotnisku w Bengazi dopiero za drugim razem. Przy pierwszym podejściu samolot, mimo że był już bardzo blisko ziemi, nie wylądował. Decyzję o odejściu, bez konsultacji z ministrem podjęło BOR, które otrzymało sygnał o zagrożeniu na lotnisku. Później, gdy samolot był już nad Morzem Śródziemnym w drodze powrotnej do Włoch, okazało się, że zagrożenie było nie na lotnisku, lecz w mieście. W związku z tym, że na pokładzie był też spory transport pomocy medycznej, podjęto decyzję, że CASA poleci, zostawi ładunek i wróci do Palermo. Na miejscu w Bengazi przedstawiciele lokalnych władz zapewnili jednak, że miasto jest bezpieczne. Po konsultacjach ze służbami w Warszawie minister postanowił, że będzie kontynuował wizytę. - To jest strefa podwyższonego ryzyka, więc nie powinniśmy się temu dziwić - komentował całą sytuację Sikorski. Ministrowi towarzyszyła w Libii zwiększona ochrona BOR; w zapewnieniu bezpieczeństwa delegację BOR wspomagały miejscowe służby. W drodze powrotnej z Libii minister poinformował dziennikarzy, że zagrożeniem, które spowodowało całe zamieszanie okazała się grupa plemienna, którą miejscowe władze najpierw rozpoznały jako wrogą - ponieważ była kojarzona z reżimem Kadafiego. Później okazało się jednak, że przybyła do Bengazi, aby przejść na stronę powstańców.