Amerykanka zginęła, gdy próbowała powstrzymać izraelskie buldożery, chcące wyburzyć palestyńskie domy w Gazie. Sprawę przeciwko Izraelowi wnieśli rodzice dziewczyny. Zarówno oni jak i aktywiści nie kryją oburzenia wobec takiego werdyktu sądu. Do tragedii doszło w marcu 2003 roku. Rachel Corrie wraz z grupą aktywistów z organizacji International Solidarity Movement próbowała niedopuścić do zburzenia palestyńskich domów w mieście Rafa. Zginęła pod buldożerem izraelskiej armii. "Sytuacja jest tutaj bardzo trudna. Widziałam, jak strzela się do dzieci, jak one są zabijane" - mówiła Rachel Corrie na kilka dni przed śmiercią. Jej zabicie wywołało liczne protesty organizacji pomocowych i aktywistów na całym świecie. Rodzice Amerykanki wnieśli sprawę przeciwko państwu Izrael do sądu i oskarżyli armię o zabicie córki z premedytacją. "W pewnym sensie znaleźliśmy się w sytuacji wojny na wyczerpanie - państwo przeciwko rodzinie" - mówił ojciec dziewczyny Craig Corrie. Izraelska armia twierdziła, że Amerykankę zabił fragment gruzu z niszczonego budynku. Dzisiaj sąd w Hajfie orzekł, że państwo Izrael nie odpowiada za śmierć dziewczyny, bo operator buldożera nie widział jej. Sędzia orzekł też, że Amerykanka broniła terrorystów i znajdowała się w strefie wojskowej. Rodzice dziewczyny zapowiedzieli apelację i oskarżyli sąd o ochronę interesów armii kosztem cywilów. Aktywiści, którzy 9 lat temu byli wraz z Rachel Corrie w mieście Rafa, argumentują, że operator buldożera nie mógł nie zauważyć dziewczyny, krzyczącej przez megafon i ubranej w jaskrawo-pomarańczową kamizelkę. Sprawa Rachel Corrie stała się głośna na całym świecie. Po tym jak izraelscy komandosi wdarli się 2 lata temu na statki wiozące pomoc humanitarną dla Strefy Gazy i zabili dziewięć osób, jeden ze statków nazwano imieniem Amerykanki.