Większość światowych liderów przyjedzie do RPA dopiero za tydzień. Podczas spotkania będzie mowa głównie o zmniejszeniu różnic między bogatą Północą, a biednym Południem naszej planety. Organizacje ekologiczne, w tym Greenpeace, są rozczarowane, że do Johannesburga nie przyjedzie prezydent USA, George W. Bush. - Trudno usprawiedliwić fakt, że prezydent najbogatszego kraju świata nie chce poświęcić kilku dni i przyjechać na najbiedniejszy kontynent, żeby pomóc w rozwiązaniu globalnych problemów, z których wiele jest spowodowanych właśnie przez Stany Zjednoczone - mówił Steve Sawyer z Greenpeace. Powód nieobecności na Szczycie Ziemi prezydenta Busha wyjaśnił amerykański ambasador w RPA. - Prezydent przez całe życie ma w sierpniu wakacje. Myślę, że na swoim ranczo w Crawford w Teksasie na pewno będzie się troszczył o środowisko - powiedział Cameron Hume. Ekolodzy nie robią sobie wielkich nadziei Rozpoczynający się w poniedziałek w Johannesburgu Światowy Szczyt Zrównoważonego Rozwoju będzie największą konferencją w historii ONZ, ale wielu ekspertów nie pozostawia złudzeń co do jego efektów. Tak jak przetwarza się odpady - o czym zresztą pewnie będzie mowa - tak uczestnicy obrad powrócą do starych, niedotrzymanych zobowiązań w sprawie ochrony środowiska i pomocy najuboższym i będą próbowali jakoś je odświeżyć - obawiają się aktywiści niektórych organizacji ekologicznych. Do Johannesburga przyjedzie albo już przyjechało na 10 dni rozmów, spotkań i seminariów 50 tys. delegatów ze 189 krajów, czyli właściwie wszystkich, jakie są na świecie. Spodziewana jest setka szefów państw i rządów, w tym - od 1 września - prezydent Aleksander Kwaśniewski. Wiadomo, że jedną z obietnic, które złożą, będzie zmniejszenie do 2015 roku o połowę liczby ludzi żyjących za mniej niż dolara dziennie. To samo zobowiązanie podjęli dwa lata temu jako jeden z tzw. Milenijnych Celów Rozwoju; już teraz wiadomo, że nie da się go zrealizować wcześniej, niż w 2030 roku. - To będzie kolejna czcza gadanina - uważa Madoda Cuphe z jednej z południowoafrykańskich organizacji zajmujących się promowaniem tanich mieszkań. Nawiązując do pierwszego Szczytu Ziemi, zorganizowanego w roku 1992 w Rio de Janeiro, Cuphe powiedział: - Z Rio nic ważnego nie wynikło, więc nie widzimy powodu, żeby spodziewać się, że z Johannesburgiem będzie inaczej. - W Johannesburgu panuje kompletny chaos. Jakiekolwiek planowanie rozpoczęło się beznadziejnie późno" - zgadza się naukowiec z Britain's Open University, Stephen Paeke. O ile po szczycie w Rio pozostały dwa dokumenty: w sprawie ograniczenia emisji gazów cieplarnianych oraz bioróżnorodności, w Johannesburgu nie będzie uzgodnione żadne wielostronne porozumienie. Przygotowywana deklaracja końcowa nie spełnia oczekiwań aktywistów organizacji ekologicznych. Na razie dostępna jest tylko wstępna wersja z zaznaczonymi w nawiasach punktami spornymi, ale już wiadomo, że bogate państwa zrobią wszystko, aby wziąć na swoje barki jak najmniej zobowiązań. Steve Sawyer z Greenpeace'u mówi, że najwięcej nawiasów wstawili delegaci Stanów Zjednoczonych. - Powiedzieli 'nie' wszędzie, gdzie były jakieś liczby - dodał, opisując zmiany w rozdziale poświęconym zmianom klimatycznym. Presja najbiedniejszych krajów, które liczyły na obietnice pomocy, na niewiele się zdała. Dokument roi się od takich sformułowań, jak "polepszać", "zachęcać", "promować", czy "wspierać". Stanowczych deklaracji pomocy brak. W dodatku tekst, który już nie budzi kontrowersji delegatów, w dużej mierze składa się z niezrozumiałego bełkotu. Sawyer mówi, że czasem sami dyplomaci nie wiedzą, co znaczą słowa, którymi się posługują. - Weźmy na przykład partnerstwa publiczno-prywatne. To wszystko dyplomatyczna paplanina, nie znaczy zupełnie nic - dodaje aktywista Greenpeace'u. - To nie jest dobry moment na zawieranie politycznych traktatów - zauważył niedawno szef Komisji Europejskiej Romano Prodi. Sekretarz generalny ONZ Kofi Annan przyznaje, że postęp, jaki nastąpił w ciągu dekady, która minęła od szczytu w Rio, był "daleko niesatysfakcjonujący", a nieliczne osiągnięcia nie przyprawiają o zawrót głowy. Około 1,2 mld ludzi, czyli 23 proc. mieszkańców całej planety, wciąż musi przeżyć za mniej niż dolara dziennie. W 1990 roku było ich nieco więcej - 1,3 mld, tj. 29 proc. ówczesnej mniejszej populacji. Żeby zwalczyć biedę - podkreśla przygotowany projekt dokumentu końcowego - bogate kraje "powinny przedsięwziąć konkretne wysiłki". Rocznie ich pomoc najbiedniejszym ma wynosić 0,7 proc. PKB, czyli mniej więcej 210 dol. na głowę mieszkańca bogatszej części świata. Ten postulat ONZ głosi od 1970 roku. Tymczasem do roku 2000 zakładane kryteria spełniły tylko Dania, Holandia, Szwecja, Norwegia i Luksemburg. Reszta krajów płaci dużo mniej - średni odsetek wynosi 0,22 proc. PKB, co w sumie daje 54 mld dol. albo, w przeliczeniu, 67 dol. na głowę mieszkańca w ciągu roku. To mniej więcej tyle, co jeden dobry obiad w restauracji, albo nocleg w przyzwoitym hotelu - zauważa Reuters. Procentowo jednym z najmniejszych darczyńców są i będą Stany Zjednoczone. W roku 2006 na pomoc przeznaczą nie więcej niż 0,14 proc. PKB. Prezydent George W. Bush zapowiedział, że nie przyjedzie do Johannesburga. Zamiast niego będzie tam obecny sekretarz stanu Colin Powell.