Załogę statków stanowią Gruzini i Rosjanie. Nie mogą się nigdzie ruszyć i jak twierdzą są "zakładnikami władz portu w Rotterdamie". Z informacji dziennika "Algemeen Dagblad" wynika, że załogi miały wrócić do swoich krajów 8 lipca. "Kupiono bilety lotnicze, zamówiono taksówki. Spakowane walizki były już na nabrzeżu. Zamiast taksówki przybył kapitan portu i ogłasza: 'członkom załogi nie wolno opuszczać statku. W przeciwnym razie zostaną aresztowani'" - relacjonuje gazeta. - Nie może być tak, że w porcie, w pobliżu dzielnicy mieszkalnej, znajdują się dwa bezzałogowe tankowce - wyjaśnia rzecznik portu Tie Schellekens. - Zrobiliśmy wystarczająco dużo dla załóg. Dostarczyliśmy dodatkowe paliwo, aby generatory nie uległy awarii, a na pokładzie była moc. Dostarczono też karty telefoniczne, aby mężczyźni mogli dzwonić do domu - mówi rzecznik. Zarząd portu nie idzie na ustępstwa Sprawa statków jest skomplikowana. Podobno zarządzający firmą zniknął z pieniędzmi, pozostawiając niezapłacone rachunki. W toku jest kilka spraw sądowych w Londynie. W konsekwencji tankowce utkwiły w Rotterdamie. - Myślałem, że prawa człowieka są w Holandii w porządku - powiedział gazecie kapitan Walerij Pawluk, odpowiedzialny za jeden z tankowców. - Jeden z marynarzy grozi samobójstwem, nie ma pieniędzy na pensje - mówi Pawluk. Zarząd portu stawia sprawę twardo - armator musi wymienić załogę. Do tego czasu każdy statek musi mieć swojego kapitana, starszego oficera, dwóch inżynierów i trzech marynarzy. - Bezpieczeństwo jest naszym priorytetem - mówi Tie Schellekens.