Za 10 dni kończy się rosyjsko-ukraiński kontrakt na dostawy gazu dla Kijowa oraz jego tranzyt do Europy. Wczorajsze bezpośrednie rozmowy premierów dwóch krajów nic nie dały. Rosja, urządzając istną wojnę nerwów, chce pokazać, kto naprawdę rządzi w regionie. A przy okazji odpłaca się tym, którzy wcześniej Rosjan obrazili. Moskwa gaz jednemu daje prawie za darmo, a drugi musi płacić niebotyczne sumy. Oczywiście najwięcej zapłacą niepokorni: Gruzja, Mołdawia, kraje nadbałtyckie i pomarańczowa Ukraina. Ukraiński premier, który przyjechał wczoraj do Moskwy, tuż przed spotkaniem z rosyjskim kolegą dowiedział się, że Białoruś dostanie gaz po 47 dolarów za tysiąc metrów sześciennych. Od Ukrainy Moskwa żąda prawie pięć razy tyle - 230 dolarów. Europa z niepokojem patrzy na gazowy konflikt Rosji z Ukrainą, bo spory Moskwy z Kijowem mogą spowodować ograniczenie dostaw rosyjskiego gazu w środku zimy. A przez ukraińskie gazociągi płynie prawie 80 proc. gazu eksportowanego z Rosji na Zachód. Zaspokaja on jedną dziesiątą potrzeb Europy i jedną piątą potrzeb Polski. Polska już płaci cenę zbliżoną do tej, którą Rosjanie chcą wymóc na Kijowie. Jednak w porównaniu z innymi zachodnimi kontrahentami Gazpromu, to i tak jedna z najniższych stawek. Rosjanie już w końcu października domagali się od nas renegocjacji gazowych kontraktów. Wtedy szefostwo Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa odpowiedziało, że nie widzi podstaw do tego, by rozmawiać o podwyżkach. Jednak wiadomo, że do rozmów między obiema firmami dojdzie. Termin wyznaczono na pierwszą dekadę stycznia. Polska spółka chciałaby traktować to spotkanie jako rutynowe, z kolei Gazprom - jako początek cenowych negocjacji. Przykład Ukrainy pokazuje, ze Rosja podczas takich rozmów jest bezwzględna. Posłuchaj relacji reportera RMF: