Paradoks polega jednak na tym, że nie wynika to z nadzwyczajnej aktywności Kremla. Rosja nie musiała się bardzo wysilić, aby coś zyskać. - Oczywiście, jest ona ważnym graczem, ma duży potencjał dyplomatyczny i militarny, ale obecna sytuacja jest przede wszystkim pochodną tego, co w regionie robią Stany Zjednoczone i jaką prowadzą tam politykę. Mówiąc najprościej, Putin wykorzystał szansę, która się pojawiła. A obrazowo: nie musiał nawet wstrząsać drzewem, żeby dojrzałe jabłko spadło mu do koszyka - opisuje Adam Balcer. W całej sprawie pojawił się również nieoczekiwanie wątek polski. Bardzo poboczny, ale jednak dający do myślenia. Oto po ataku Turcji na tereny kurdyjskie Dmitrij Kisieliow, bliski władzy publicysta pozwolił sobie w pierwszym programie rosyjskiej telewizji na niby niewinny żart: "Widząc, jak Amerykanie zdradzili Kurdów, Polacy mają się czego obawiać..." - mówił. To oczywiste odniesienie do decyzji Donalda Trumpa, po której rozpętał się kolejny konflikt na Bliskim Wschodzie. Ale to również jeszcze jeden dowód, jak Rosja może rozgrywać propagandowo obecną sytuację i jak będzie starała się zadbać o interesy swoje i swoich sojuszników. Gra toczy się bowiem na wielu frontach. Po wsparcie do Damaszku Przypomnijmy. Gdy Amerykanie wycofywali swoje wojska z północnej Syrii, Turcja potraktowała to jako przyzwolenie na interwencję przeciwko siłom kurdyjskim. Gdy Donald Trump wysyłał 9 października dziwaczny w swojej formie list do Recepa Erdogana ("Nie zgrywaj twardziela, nie bądź idiotą" - pisał), prezydent Turcji już podjął decyzję o ataku na Kurdów i o zajęciu pasa w północnej Syrii, chcąc na te tereny przesiedlić miliony arabskich uchodźców. Gdy zaczęła się turecka interwencja, pojawiło się też realne zagrożenie, że z więzień w Kurdystanie będzie łatwiej uciekać bojownikom z tzw. Państwa Islamskiego, trzymanym tam od czasu, kiedy milicje kurdyjskie walczyły ramię w ramię z USA i koalicjantami przeciwko ISIS (więcej o tym, co mówił Interii pełnomocnik rządu regionalnego Kurdystanu Ziyad Raoof - TUTAJ). Gdy opuszczeni przez Amerykanów Kurdowie pozostali bez wyjścia, zaczęli szukać wsparcia wśród wojsk syryjskich. Gdy wreszcie wiceprezydent Mike Pence przyjechał do Ankary ratować sytuację, Turcja zgodziła się w czwartek na pięciodniowe zawieszenie broni w Syrii. Co to wszystko oznacza? Pierwotnym zamierzeniem armii tureckiej było ustanowienie tzw. strefy bezpieczeństwa na całej długości syryjskiej granicy - czyli ponad 400 kilometrów - i około 30 km w głąb lądu, a także wypchnięcie z tego terenu Syryjskich Sił Demokratycznych (SDF), które są zdominowane przez Kurdów. Interwencja wojsk podległych Damaszkowi zburzyła jednak ten plan. Rosja i jej nowa rola - Nie powiedziałabym, że bez zgody Rosji albo choćby jej przyzwolenia nic nie może się wydarzyć w regionie. To chyba za daleko posunięty wniosek. Ale faktem jest, że Rosjanie grają na wszystkie fronty i dobrze pozycjonują się w roli negocjatora - mówi w rozmowie z Interią dr Patrycja Sasnal, kierowniczka Biura Badań i Analiz Polskiego Instytutu Spraw Międzynarodowych, specjalistka od Bliskiego Wschodu. Adam Balcer dodaje do tego jeden ważny element. Może nawet najważniejszy. - Przy wycofywaniu się Ameryki z Syrii i wysyłaniu sprzecznych, często konwulsyjnych sygnałów przez prezydenta Trumpa, Rosja jest dzisiaj jedynym krajem, który ma dobre relacje ze wszystkimi liczącymi się graczami w regionie. Putina bardzo cieszy to, że Amerykanie znikają z północnej Syrii - mówi ekspert z WiseEuropa. Jak to się przekłada na sytuację w terenie? Jednym z najbardziej aktualnych przykładów jest walka o kontrolę w mieście Manbidż na północy Syrii. Od trzech lat panowały tam kurdyjskie milicje Ludowe Jednostki Samoobrony (YPG, władze w Ankarze uważają je za terrorystyczne z powodu powiązań ze zdelegalizowaną w Turcji Partią Pracujących Kurdystanu), teraz istniało zagrożenie, że dojdzie do krwawych rozliczeń między armią turecką a reżimowymi wojskami Baszira al-Asada, wśród których Kurdowie znaleźli sprzymierzeńców. Nikt nie da całkowitej gwarancji, że do takiego starcia jeszcze nie dojdzie, ale Putin już zapowiedział z Abu Dabi, gdzie przebywał na dyplomatycznym tournee, że takie walki byłyby "nie do zaakceptowania". A Erdogan przed zawieszeniem broni nie był już taki skłonny do konfrontacji na siłę. To oznacza, że Putin - po tym, jak przed trzema laty rosyjskie lotnictwo przyczyniło się do upadku rebeliantów w Aleppo, dając nowy oddech al-Asadowi - teraz więcej gra kartą dyplomatyczną. Cel wydaje się jasny: ponowne wzmocnienie sojuszniczego reżimu, który ma na rękach wiele krwi, ale w oczach Kremla nie ma go kim zastąpić. Samir Altaqi, syryjski analityk bliski opozycji, przekonuje, że "Putin wypracował sobie pozycję głównego mediatora w tym kryzysie". Po pierwsze, dlatego, że Stany Zjednoczone zostawiły mu wolne pole, po drugie - może nakładać presję na różnych aktorów konfliktu. Stąd nowa próba sił, czego efektem jest odzyskanie kontroli przez wojska Asada nad wieloma miejscowościami na północnym wschodzie kraju. I to niemal bez strat, przy - akurat w podobnych przypadkach - biernej postawie Turcji. Ważna była tu sekwencja zdarzeń. Rosja najpierw nie reagowała na turecką ofensywę na Kurdów, widząc szansę dla siebie, gdy trzeba będzie użyć argumentu o "zachowaniu jedności" Syrii. Efekt? Będący pod presją Turcji Kurdowie szybko zwrócili się w kierunku Damaszku. Negocjacje, z udziałem wysokich przedstawicieli rosyjskich władz wojskowych, miały być prowadzone w bazie powietrznej Hmejmim, kontrolowanej przez Rosjan oraz na lotnisku w Kamechliye. Aleksander Szumilin, dyrektor Centrum Studiów o Bliskim Wschodzie przy Rosyjskiej Akademii Nauk, mówi, że najbardziej uderzające jest to, iż Putin niewiele zrobił, a dzięki Erdoganowi wiele zyskał, nie wchodząc nikomu w drogę. Najnowsza odsłona konfliktu turecko-kurdyjskiego ma jeszcze inne konsekwencje - pogłębia rozbieżności między Turcją a Stanami Zjednoczonymi, czy - mówiąc bardziej ogólnie - jej sojusznikami z NATO i UE. To też jest na rękę Rosji. - Z tej perspektywy, jeszcze ważniejsza od wizyty Mike'a Pence'a w Ankarze, będzie wizyta prezydenta Erdogana 22 października w Moskwie - zwraca uwagę Adam Balcer. Skomplikowana sytuacja prezydenta Erdogana Dla tureckiego prezydenta rozpoczęcie ataku na Kurdów wynikało przede wszystkim z kalkulacji w polityce wewnętrznej oraz postrzeganiu przez Ankarę Kurdów tradycyjnie jako zagrożenia. Jeszcze nie tak dawno, na początku tej dekady Erdogan był uznawany za przywódcę, który zrobił dla Kurdów i ich praw najwięcej ze wszystkich polityków w historii Turcji jako republiki. Teraz jest inaczej, a obsesja na punkcie kurdyjskim, jakkolwiek od lat obecna w Ankarze, dzisiaj jest najsilniejsza od lat 90. - Wzmocnienie Kurdów na Bliskim Wschodzie, w tym wyraźny wzrost poparcia dla niezależnej partii kurdyjskiej w Turcji sprawiły, że w ostatnich latach Ankara zintensyfikowała wojnę z Partią Pracujących Kurdystanu (PKK), którą Turcja, i nie tyko ona uznaje za organizację terrorystyczną. W efekcie, rządząca partia AKP przesunęła się wyraźnie w kierunku nacjonalistycznym, a Erdogan potrafi pokazać, że jest ksenofobem - mówi Adam Balcer. Wreszcie kryzys ekonomiczny, który daje się coraz bardziej odczuć. I związane z tym spadające poparcie dla partii rządzącej. - Jakie było wyjście? Rozpętanie małej zwycięskiej wojny będącej świetnym tematem zastępczym, szantaż nacjonalistyczny wobec opozycji i konsolidacja zdecydowanej większości społeczeństwa popierającej inwazję wokół prezydenta - wodza narodu. Chodziło też o rozbicie dalszej współpracy opozycji z Kurdami. Warto przypomnieć, że porażka w wyborach w Stambule była poważnym ciosem dla władzy. A stało się tak dlatego, że Kurdowie głosowali na kandydata opozycji - mówi Adam Balcer. Jednak dzisiaj, nawet jeśli zdecydowana większość Turków popiera tę operację "Źródło pokoju" (w ostatnich meczach piłkarze tureccy pozwalali sobie na demonstracyjne salutowanie, pokazując w ten sposób wsparcie dla żołnierzy), Erdogan ma problem. Po wejściu Rosji do gry posiada coraz mniejsze pole manewru. Niewykluczone są też kolejne sankcje ekonomiczne. Z jednej strony, za jego sukces można uznać to, że błyskawicznie wykorzystał sytuację po otrzymaniu zielonego światła od Amerykanów, a najnowsze porozumienie sankcjonuje obecność wojsk tureckich w tzw. pasie bezpieczeństwa na terenach kurdyjskich. Ale wątpliwości jest znaczniej więcej. - Jeśli cokolwiek uczą interwencje na Bliskim Wschodzie w ostatnich dwóch dekadach, to tego, że jak się gdzieś wchodzi, trzeba mieć również strategię wyjścia. Nie jestem pewna, czy Erdogan ją ma. Z tego mogą wyniknąć kolejne problemy: zagrożenie zamachami terrorystycznymi na swoim terenie albo nawet odrodzeniem się jakichś części Państwa Islamskiego w pobliżu granicy. Mówiąc najkrócej - Turcja podjęła duże ryzyko w związku z tą operacją - twierdzi Patrycja Sasnal. Zdaniem Adama Balcera, Putin najpewniej nie będzie chciał poniżyć Erdogana, pozwoli mu wyjść z twarzą, żeby turecki prezydent mógł powiedzieć u siebie, że odniósł sukces. Ale w praktyce Turcja będzie musiała pójść na znaczne ustępstwa wobec Moskwy, Teheranu i Damaszku. Jak Trump przedefiniował słowo "sojusz" Od czasu, gdy prezydent Trump de facto przyzwolił Turcji na atak na Kurdów, trwa gorączkowe odwracanie sytuacji przez amerykańską administrację. Stąd groźby nałożenia sankcji na Ankarę, wysyłanie wiceprezydenta Pence'a, aby negocjował rozejm. Nie ma jednak wątpliwości, że mleko się rozlało. - Amerykanie dobrze wiedzą, co się dzieje w Syrii, problem polega na tym, że prezydenta Trumpa to nie interesuje. Dlatego, że on przedefiniował słowo "sojusz". Już nie opiera się na wartościach, ale na pieniądzach. Kurdowie ich nie mają, więc Trump zadał sobie pytanie: "to do czego są mi oni potrzebni?" - mówi Patrycja Sasnal i zwraca uwagę: - Armia amerykańska stała się dzisiaj armią do wynajęcia. Oczywiście, ze wszystkimi zastrzeżeniami, bo nie jest tak, że Trumpowi wszystko wolno i wyśle żołnierzy, jak ktoś zapłaci. Są jeszcze pewne hamulce. Ale obrazowo tak to wygląda. Dość kuriozalny list od Trumpa do Erdogana ("Nie zgrywaj twardziela", "nie chcę niszczyć tureckiej gospodarki, ale to zrobię"), który wyciekł do mediów wpisuje się w inne kontrowersyjne wypowiedzi amerykańskiego prezydenta w ostatnich dniach. Szefowa Demokratów w Kongresie Nancy Pelosi została przez niego nazwana "politykiem niskich lotów", a James Mattis, były sekretarz obrony, który podał się do dymisji pod koniec ubiegłego roku, a wcześniej sprzeciwiał się wycofywaniu wojsk z Syrii, został określony "najbardziej przecenionym generałem na świecie". Trudno określić, jak bardzo na słowa Trumpa wpływa wszczęta procedura impeachmentu. Kto zyskuje, kto traci? Najwięcej powodów do zadowolenia z obecnej sytuacji powinna mieć Rosja, która znowu stała się poważnym graczem na Bliskim Wschodzie. Niewątpliwym wygranym tureckiej ofensywy na Kurdów jest dzisiaj również al-Asad, bo jego wojska - przy rosyjskim wsparciu - znowu są w ofensywie, a sam reżim zyskał drugi oddech. Największymi przegranymi są Kurdowie, opuszczeni przez Amerykanów. Wśród cywilów jest już co najmniej kilkadziesiąt ofiar (na pewno ponad 70), wśród walczących - ponad 300 po obydwu stronach. Wojna spowodowała, że już 300 tys. osób - jak wynika z ostatnich danych - musiało uciekać ze swojego miejsca zamieszkania. To kolejny ogromny kryzys humanitarny. W przypadku Turcji sytuacja jest z kolei bardzo skomplikowana. Przynajmniej politycznie. - Erdogan ma obsesję na punkcie Baszara al-Asada, nie chce z nim rozmawiać. Jednak, im relacje Turcji z Iranem i Rosją będą bliższe, zaś Ankara słabsza, a na to się zanosi, tym większe prawdopodobieństwo, że Erdogan będzie musiał zaakceptować Asada jako partnera do rozmów - mówi Adam Balcer. Remigiusz Półtorak