- Miedwiediew był w ubiegłym tygodniu na Kubie i w Wenezueli po części dlatego, że nie może liczyć na ciepłe przyjęcie w Tbilisi i Kijowie, a tym bardziej w Warszawie czy Pradze, lecz także dlatego, że rosyjska polityka zagraniczna jest obecnie oparta na dziwnym paradoksie - pisze publicystka dziennika Anne Applebaum. Wskazuje, że Rosjanie powrócili do języka i ikonografii imperializmu, co znajduje odzwierciedlenie w coraz uroczyściej obchodzonych rocznicach zakończenia drugiej wojny światowej, lecz także w coraz częstszych groźbach rozmieszczenia pocisków nuklearnych. Z drugiej jednak strony, jak pisze dziennik, rosyjski system polityczny jest "wyjątkowo nieatrakcyjny na tym obszarze, na którym Rosji zawsze najbardziej zależało: w Europie". - Rosyjski system polityczny oparty na kapitalizmie kolesiów, rytuałach demokratycznych bez demokracji jako takiej, surowej kontroli mediów, z wszechobecną przestępczością - to nikogo (w Europie) nie pociąga i Rosjanie mają trudność ze zbudowaniem w oparciu o to swego imperium - pisze publicystka i podkreśla, że właśnie dlatego Miedwiediew musiał pojechać dalej. Sugerując amerykańskiemu prezydentowi-elektowi Barackowi Obamie, by zignorował całą tę sprawę, Appelbaum pisze; "Niech rosyjskie okręty ćwiczą wszystko, co chcą na Morzu Karaibskim (...), niech Miedwiediew spędza tyle czasu z Chavezem i Castro, ile chce; ich przyjaźń i tak nie będzie trwać długo, jeśli ceny ropy zostaną niskie". - Rosyjska wizyta w Wenezueli to nie kryzys kubański, nawet chciano, by coś takiego przypominała, bo Miedwiediew to nie Chruszczow, a Castro nie jest taki, jaki był przed 50 laty. Historia się powtarza, jak powiedział Marks, lecz to co pierwszy raz było tragedią, za drugim razem jest farsą - pisze dziennikarka "Washington Post".