Służby Stanów Zjednoczonych, przygotowując się na cyber atak, brały pod uwagę uderzenie w sieć elektroenergetyczną, system finansowy czy bezpośrednią manipulację w systemie liczenia głosów. Amerykanie tropili Rosjan i zapoznawali się z akcjami kremlowskich hakerów na przykład na Ukrainie. Tymczasem nie brano pod uwagę, że uderzenie może przybrać formę ofensywy propagandowej i dezinformacyjnej. A to właśnie nastąpiło w trakcie kampanii prezydenckiej w Stanach Zjednoczonych - przyznają Reutersowi eksperci od cyber bezpieczeństwa. Jak czytamy, Amerykanie paradoksalnie nie mogli zapobiec manipulacjom ze względu na gwarantowaną konstytucyjnie wolność słowa. Jak twierdzi jeden z urzędników Białego Domu, rządowe próby przeciwstawienia się propagandzie i dezinformacji mogły spotkać się z prawnymi, moralnymi i także politycznymi oporami. "Nie chcieliśmy zaakceptować kosztów przedsięwzięcia, bo oznaczałoby to wzrost inwigilacji i zredukowanie wolności. Oni potrafią kontrolować dystrybucję informacji w taki sposób, którego my nie potrafimy" - komentuje anonimowy rozmówca Reutersa. Były agent FBI i ekspert w sprawach bezpieczeństwa Clinton Watts twierdzi, że Amerykanom zabrakło natychmiastowej reakcji na pojawiając się w sieci, prowokowane przez rosyjskie media, teorie spiskowe. Jak powiedział, rząd musi mieć świadomość tego, co się dzieje w mediach społecznościowych i podejmować dyskusje na różne tematy, reagować jak najszybciej wydając oficjalne oświadczenie i dementując pojawiające się kłamstwa. "Oni mają Russia Today, my potrafimy jedynie wysłać wirusa komputerowego" - tak zasadnicze różnice postrzega zajmujący się cyber-bezpieczeństwem James Lewis.