Początkowo kanclerz Niemiec, Helmut Kohl obiecywał, że Polska wejdzie do Wspólnoty w 2000 roku. Potem ta data się oddalała, podawano 2002 r., 2003 r. i w końcu pojawiła się data 2004 roku. Szokiem dla wszystkich było natomiast, że Polska wejdzie do UE nie 1 stycznia, a 1 maja. Opóźnienie o kilka miesięcy było związane z długimi procedurami ratyfikacji traktatu członkowskiego. Jako pierwszy o majowej dacie powiedział dziennikarce RMF FM nadzorujący z ramienia KE proces rozszerzania Wspólnot - Eneko Landaburu. KE i kraje starej Unii często nastawiały jedne kraje kandydujące przeciwko drugim. Małe państwa, które miały mniejsze problemy z dostosowaniem się do unijnych wymogów - wierzyły, że wyprzedzą Polskę i wejdą wcześniej do Wspólnoty. Czesi się wyrywali do przodu, a Węgry, którym było łatwiej uważali się trochę za "arystokrację w tych negocjacjach"- wspomina Agnieszka Drop. Jednak Polska ze względów geopolitycznych, ekonomicznych (jako największa gospodarka) i ze względu sąsiedztwo z Niemcami była wiodącym krajem i była nie do ominięcia. Przeprowadzała także twardsze negocjacje z Brukselą niż pozostali. Ostatnie negocjacje na szczycie w Kopenhadze w 2002 roku Polska prowadziła już sama, gdyż pozostałe kraje kandydujące - nie zgłaszały już żadnych problemów. Polska mogła sobie jednak pozwolić na więcej niż inni kandydaci. Pierwszy, główny negocjator Polski, Jan Kułakowski, był znaną postacią w europejskich kręgach. Był przyjacielem szefa KE Jacquesa Delorsa. Kułakowski, który raczej był wizjonerem i jak mówi Ewa Haczyk - jego ówczesna rzeczniczka prasowa - bardziej interesowało go miejsce Polski w przyszłej Unii niż długość szprotek. Pozwalał sobie na uwagi wobec urzędników KE (często jego osobistych przyjaciół), na które nie mogli sobie pozwolić negocjatorzy z Węgier czy Czech. Chodziło mu o to, żeby "wstrząsnąć" skostniałą trochę strukturą i przyśpieszyć negocjacje. Kiedyś wypalił podczas sesji negocjacyjnej, że nie zamierza uczestniczyć w liturgii, bo to co proponuje KE to jest taka liturgia polegająca na odczytywaniu uzgodnionych zapisów a nie negocjacje. Powiedział, że chce prowadzić dialog a nie monolog - mówi Haczyk. Negocjacje w kłębach dymu i przy kieliszku Dzisiaj to jest nie do wyobrażenia, ale negocjacje w sprawie wejścia Polski do Unii odbywały się w kłębach dymu papierosowego i przy kieliszku - wspomina Pieter Droll, członek ówczesnego zespołu negocjacyjnego z ramienia Komisji Europejskiej. Papierosy palił Kułakowski jak i szefowa zespołu negocjacyjnego z ramienia KE, Francuzka Francoise Gaudenzi, która powszechnie była znana ze swoich długich, brązowych cygaretek. Spotykali się w cztery oczy przed każdą rundą negocjacji. Tworzyła się wówczas atmosfera zaufania dzięki - dzisiaj to nie do pomyślenia - wspólnemu paleniu papierosów. Czasem sukces był świętowany kieliszkiem koniaku. Gaudenzi była twardą negocjatorką, zawsze świetnie przygotowaną. Jak wspomina Droll, uwielbiała Polskę. Negocjacje w sprawie wejścia Polski do UE były bardzo techniczne i często nudziły samych głównych negocjatorów. Droll wspomina o tym, że musiał często w taki sposób prezentować temat, żeby Gaudenzi po prostu nie zasnęła. W negocjacjach chodziło o dostosowanie polskiego ustawodawstwa do wspólnotowego. Tych regulacji było tak dużo, że wyglądało to jakby na małym lotniskowcu musiały nagle wylądować setki samolotów o określonej wadze i parametrach do których ten lotniskowiec nie był jeszcze dostosowany - mówi Andrzej Ryś, który w zespole Kułakowskiego negocjował trudną dziedzinę "farmaceutyków". Niestandardowe chwyty Negocjatorzy stosowali czasami bardzo niestandardowe chwyty przy przekonać drugą stronę do swoich racji. Główny negocjator Polski Jan Kułakowski zarzucił kiedyś ministrów szczegółowymi informacjami dotyczącymi polskich szprotek. Powiedział to po francusku. Nikt nic nie zrozumiał. Wszyscy myśleli, że to sprawa wagi państwowej - i jak twierdzi Agnieszka Drop, ówczesna szefowa jego gabinetu - załatwiono sprawę ekspresowo. Z kolei Pieter Droll, który z ramienia KE musiał do porozumienia z Polską w dziedzinie środowiska przekonać unijnych ambasadorów przyniósł ze sobą magnetofon i puścił "Nocturne op.9" Fryderyka Chopina. Żeby pokazać piękno i jasność polskiej kultury - wspomina Droll. A chodziło o to, żeby przekonać kraje członkowskie, że polskie firmy nie będą zanieczyszczać środowiska. Andrzej Ryś wspomina, że do porozumienia w zawiłej sprawie "farmaceutyków" doszło dopiero przy zepsutym automacie z kawą, który trzeba było pobudzić mocnym uderzeniem pięści. Atmosfera rozluźniła się, uderzenie - podziałało także pozytywnie na negocjatorów. To zdecydowało, że wyszliśmy z impasu - śmieje się Ryś. Wróciliśmy do stołu obrad i dosyć szybko zakończyliśmy rokowania - dodaje. Czasami ratował nas także przypadek - opowiada Jarosław Pietras, były minister ds. europejskich a obecnie dyrektor w Radzie UE ds. ochrony środowiska i klimatu. To uchronił Polskę od załamania negocjacji w Kopenhadze. Gdy przechodził korytarzem, zauważył znajomego z dużą ilością wydrukowanych kartek do rozdania dziennikarzom. Poprosił o jedną i zauważył, że nie zapisano dopiero co uzgodnionej wysokości kwoty mlecznej, tak ważnej dla Polski. Okazało się, że było to niedopatrzenie, ale gdyby taka wersja komunikatu prasowego dostała się w ręce polskich dziennikarzy - trudno byłoby sprawę wytłumaczyć - mówi Pietras. Dziennikarze w Brukseli wśród których była dziennikarka RMF FM odegrali podczas negocjacji zupełnie wyjątkową rolę. Ujawniając każdy szczegół rokowań nie dopuścili, żeby negocjacje członkowskie odbywały się w zaciszu gabinetów. Od razu o wszystkim informowali opinię publiczną. Nic nie dało się "zamieść pod dywan". Dzisiaj wprost przyznaje to Jarosław Pietras: Dziennikarze odegrali wyjątkowa rolę podczas negocjacji członkowskich mówi Pietras -- nie byli negocjatorami, ale uczestniczyli w negocjacjach. Katarzyna Sobiechowska-Szuchta