Przypomnijmy, że Bernie Sanders był rywalem Hillary Clinton w prawyborach Partii Demokratycznej. Choć nikt nie dawał mu szans, zdobył ponad 13 milionów głosów (43 proc.). Jego wiece przyciągały tłumy młodych ludzi, którzy na senatora z Vermont reagowali euforycznie. Sanders w trakcie kampanii wyborczej nie miał litości dla Clinton. Wytykał jej hipokryzję, częste zmiany stanowisk, bliskie związki z Wall Street. Zarzucał konkurentce, że przyjmowała miliony dolarów od wielkiego biznesu (on - ani centa). "Wiem, że każdy kandydat, który otrzymał takie pieniądze, powtarza, że nie mają one na niego żadnego wpływu. Nigdy, przenigdy. Cóż, Amerykanie muszą sobie zadać proste pytanie: jeżeli przelewy z Wall Street i od innych silnych grup interesu nie mają wpływu na kandydatów, to dlaczego te grupy interesu dokonują tak hojnych wpłat? Proste pytanie. Może są głupi? Może wyrzucają miliony dolarów i nie oczekują niczego w zamian? Może. Ale bardzo w to wątpię" - perorował Sanders i domagał się od Clinton opublikowania treści odczytów dla Goldman Sachs, za które otrzymała fortunę. Do dziś tego nie uczyniła. Swoich zwolenników senator przekonywał, że nie muszą już wybierać mniejszego zła, że pojawiła się wreszcie szansa, by odsunąć waszyngtoński establishment. W tracie prawyborów Sanders stał się najlepiej ocenianym amerykańskim politykiem. Jednocześnie władze Partii Demokratycznej robiły wszystko, by w prawyborach zwyciężyła Hillary Clinton, co dobitnie pokazały maile ujawnione przez Wikileaks. To tylko wzmocniło antysystemowe nastroje wśród zwolenników Sandersa. Wyborcy namawiali senatora, by nie popierał Clinton i wystartował jako kandydat niezależny. Ten jednak po długich negocjacjach programowych opowiedział się za kandydaturą Clinton podczas konwencji krajowej demokratów w Filadelfii. "To tak jakby ruch 'Occupy Wall Street' udzielił poparcia Goldman Sachs" - ironizował Donald Trump, kandydat republikanów. Można było odnieść wrażenie, że Sanders robi to cokolwiek niechętnie - kamery wychwyciły jego nietęgą minę, gdy Clintonowie dziękowali mu ze sceny. Sandersa i jego żonę Jane musiała również zaboleć wściekłość rozczarowanych zwolenników, oskarżających Sandersa o zdradę ideałów. Wielu z nich nadal deklaruje, że nigdy nie zagłosują na Clinton. Teraz jednak o żadnej powściągliwości Sandersa nie może być mowy. Senator towarzyszy Clinton na wiecach i wygłasza płomienne mowy za jej kandydaturą i przeciwko Donaldowi Trumpowi, którego uważa za wielkie zagrożenie. "Wybór Donalda Trumpa na prezydenta będzie katastrofą dla tego kraju. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by do tego nie doszło" - deklaruje. Dlaczego Bernie Sanders zdecydował się na pakt z "diabłem"? Należy cofnąć się do czerwca, gdy Sanders, ku wściekłości demokratów, długo odmawiał poparcia Clinton. Cały czas ostro negocjował, by program partii i Clinton jak najmocniej odzwierciedlał jego postulaty. Dopiero gdy ocenił, że wynegocjował, ile się dało, uznał swoją porażkę w prawyborach. Obserwatorzy nie mają wątpliwości, że Bernie Sanders bardzo mocno pchnął Hillary Clinton i Partię Demokratyczną w lewo. Clinton właściwie przejęła narrację Sandersa, mówiąc o nierównościach społecznych, o przywilejach najbogatszych i korporacji, o zadłużeniu studentów. Sanders "zmusił" nawet Clinton, by opowiedziała się przeciwko umowie TPP, choć wcześniej 40-krotnie ją zachwalała. W debacie z Donaldem Trumpem Clinton w dużej mierze mówiła już językiem Berniego Sandersa. Interes Clinton jest oczywisty - kandydatka marzy, by 13-milionowa armia Sandersa 8 listopada poszła na wybory i zagłosowała na nią. A co na tym sojuszu zyskuje senator? Jeśli Clinton zostanie prezydentem, Sanders będzie mógł na nią wpływać, będzie mógł wymuszać na niej decyzje personalne i programowe. Jego argumentem będzie właśnie owa armia zwolenników (nawet jeśli jakaś jej część się od niego odwróci). Zerwanie sojuszu po wyborach byłoby dla Clinton tragiczne w politycznych skutkach. Tym bardziej że Sanders, pod hasłem "politycznej rewolucji", próbuje wprowadzić do Kongresu jak najwięcej swoich ludzi, których mocno wspiera w kampaniach do Izby Reprezentantów i do Senatu. To z nimi Clinton będzie musiała współpracować i to ich stanie się zakładnikiem. Sanders już teraz otwarcie mówi, że będzie chciał konsultować skład administracji Clinton (a może sam zostanie sekretarzem pracy?), będzie też pilnował, by przypadkiem nie zmieniła znów zdania w sprawie TPP. Ogromnie zależy senatorowi na realizacji opracowanego wspólnie z Clinton projektu znoszącego opłaty za college dla większości studentów. Jeśli prezydentem zostanie Donald Trump, Sanders utraci wszelkie wpływy. Będzie mógł jedynie stać na czele grupy protestu, ale nie przeforsuje żadnego z postulatów. Ponadto Trump chce znacząco obniżyć podatki dla korporacji i wierzy w w wyznawaną przez Ronalda Reagana filozofię "spływającego bogactwa". Sanders nie chce, by w Stanach swoje wpływy ugruntował neoliberalizm, a więc by dalej pogłębiały się nierówności dochodowe i majątkowe (czytaj więcej na temat neoliberalizmu). Nie bez znaczenia jest również wiek Sandersa. W następnych wyborach prezydenckich, jako 79-latek, już raczej nie wystartuje (ewentualną 8-letnią kadencję kończyłby wówczas jako 88-latek). Dlatego jest to jego ostatnia szansa, by po trzech dekadach heroicznej walki z finansjerą odcisnąć swoje piętno na amerykańskiej rzeczywistości. Nawet kosztem wątpliwych sojuszy. Cóż, polityka. Czytaj więcej na temat wyborów w USA!