Robi wszystko, co każą Amerykanie, chętniej łupi zwykłych obywateli niż wielkie korporacje, a do tego wypina się na wszystkich europejskich partnerów - tak skrótowo przedstawia się obraz polityki polskiej prawicy w oczach jej krytyków. Jak to stereotyp - malowany jest grubą kreską i bywa niesprawiedliwy. Ale zdarzają się sytuacje, gdy prawda przerasta karykaturę. I nawet wyrozumiali i nieszukający dziury w całym obserwatorzy zdziwieni rozkładają ręce. Historia podatku cyfrowego to opowieść właśnie o tym. O tym, jak rząd PiS mógł opodatkować korporacje cyfrowe i uzyskać dzięki temu dodatkowe pieniądze na realizację kampanijnych obietnic, nie obciążając daniną przeciętnych zjadaczy chleba, bo na podatek złożyłyby się w większości zagraniczne firmy. Mało tego, sama Komisja Europejska zachęcała do wdrożenia u nas takiego rozwiązania. Wizyta wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a i nierealistyczne (jak już dziś wiemy) mrzonki o Forcie Trump poskutkowały tym, że nic podobnego na razie się nie wydarzy. Decyzja ta pozbawia nas w ciągu całej kadencji od 1 mld do 5 mld zł. Skąd jednak te miliardy miałyby się wziąć? Czym w ogóle jest podatek cyfrowy? I dlaczego Polska nagle zmieniła front w sprawie, w której rząd był dotychczas jednomyślny? Zacząć trzeba od początku - czyli od pieniędzy. Astronomiczne kwoty Jak wyobrazić sobie miliard dolarów? Dziesięć miliardów? Sto? Szacunkowy majątek najbogatszego człowieka na świecie, Jeffa Bezosa, wynosi właśnie tyle - 100 mld dol.Jak policzył portal Business Insider, Bezos musi wydać milion, żeby odczuć w portfelu różnicę porównywalną z wydaniem przez przeciętnego Amerykanina... jednego dolara. Dom na Lazurowym Wybrzeżu jest przy majątku Bezosa takim obciążeniem finansowym jak dla zwykłego człowieka duży kubek kawy w Starbucksie. Według magazynu "The Atlantic" Bezos musiałby przepuszczać 28 mln dol. dziennie wyłącznie po to, żeby - biorąc za punkt odniesienia miniony rok - nie powiększać majątku. Żeby w całości wydać 100 mld dol., trzeba kupować nowe auto marki Lamborghini codziennie przez tysiąc lat. Skala wymyka się wyobraźni. Bezos jest założycielem Amazona, największego internetowego sklepu obracającego zarówno dobrami fizycznymi (takimi jak książki lub elektronika), jak i cyfrowymi (e-booki, wypożyczanie filmów, cyfrowa telewizja itd.). Amazon powstał w latach 90. w USA, dziś jest najwyżej wycenianą firmą na świecie - jej wartość przekracza już bilion (1 000 000 000 000) dolarów. Już samo to pokazuje, jak dynamicznie rozwijają się platformy cyfrowe - w kategoriach realnej wartości mogą z nimi konkurować wyłącznie molochy przemysłowe Chin, zrzeszające całe olbrzymie branże. Jednocześnie za ostatni rok Amazon nie zapłacił w ojczyźnie, czyli w USA, ani dolara podatku dochodowego! Więcej, biorąc pod uwagę deklarowane koszty działalności, to rząd federalny w Waszyngtonie powinien zwrócić Amazonowi ponad 100 mln dol. "nadpłaty". Co prawda, internetowy gigant zadeklarował w podatkach stanowych sporo ponad 1 mld dol., ale ta kwota - wydawałoby się pokaźna - jest i tak dużo mniejsza niż należność z tytułu amerykańskiego podatku korporacyjnego od idących w dziesiątki miliardów zysków. A przecież prezydent Trump już obniżył podatki od korporacji o jedną trzecią - do niedawna wynosiły 35%. Jak więc coraz częściej zwracają uwagę eksperci i ekspertki, firmy technologiczne grają według zupełnie innych reguł niż tradycyjny biznes, średnio płacąc kilku- lub kilkunastokrotnie mniejszy odsetek. A fortuny takie jak Bezosa, mówią krytycy - już nie tylko lewicowi - biorą się z internetowej aktywności setek milionów użytkowników, którzy tak czy inaczej płacą za usługi w internecie, ale ich dostawcy prawie wcale z tych miliardów się nie rozliczają. I bynajmniej nie jest to - o ile kiedykolwiek był - wyłącznie amerykański problem. Wraz z kolejnymi pomysłami Komisji Europejskiej, by pociągnąć globalne korporacje do odpowiedzialności, także Polska staje się polem bitwy między suwerennością państwa a potęgą globalnych graczy cyfrowych. Skąd te miliardy? Polska, rzecz jasna, w tej batalii nie ma aż tyle do wygrania co USA czy Wielka Brytania. Ale mylą się ci, którzy uważają, że jesteśmy w jakimś sensie zapóźnioną gospodarką, którą problemy cyfrowej rewolucji dotykają w mniejszym stopniu niż europejskich sąsiadów. Polska jest w Unii szósta pod względem liczby aktywnych użytkowników sieci, a z uwagi na centralne położenie w regionie walczymy o obecność przedstawicielstw największych i najważniejszych firm z branży usług cyfrowych - bo chcemy być centrum, hubem, jak to się modnie mówi, dla całej Grupy Wyszehradzkiej i Europy Środkowej. Mamy własnych czempionów w branży cyfrowej, takich jak producent gier wideo CD Projekt Red czy platforma Wirtualna Polska. Jako społeczeństwo ponadprzeciętnie często korzystamy z informacji w sieci i mamy wysoki odsetek zarejestrowanych użytkowników portali i aplikacji społecznościowych. Każdego roku wytwarzamy dziesiątki miliardów złotych w sektorze gospodarki cyfrowej. Dziesiątki miliardów, które są opodatkowane w znikomym procencie. Zyski z tych usług są zaś często od razu transferowane do innych krajów i nie przechodzą w ogóle przez ręce naszych urzędników skarbowych. Agnieszka Kosik, szefowa Facebooka w Polsce, nie chciała w rozmowie z portalem Money.pl odnieść się do branżowych szacunków mówiących, że Facebook na reklamach kupowanych na platformach społecznościowych zarabia w Polsce ponad pół miliarda złotych. "Nie jestem w stanie tego skomentować - odparła. - Jesteśmy spółką giełdową. Co kwartał podajemy przychody globalne. Lokalnych liczb, niestety, nie podajemy". Kwota przychodów, którą podaje sam polski oddział Facebooka, jest jednak prawie 20-krotnie niższa - 30 mln zł. A zadeklarowany fiskusowi zysk netto polskiego Facebooka w 2018 r. wyniósł nieco ponad 4 mln zł. Dysproporcję widać gołym okiem. Według raportu IAB AdEx, który mierzy wartość reklamy cyfrowej w Polsce, dwie największe firmy z Doliny Krzemowej, Facebook oraz Google, miały aż połowę udziału w tym rynku, którego wartość przekroczyła w 2018 r. 4,5 mld zł. Zgodnie z szacunkami Money.pl Google wyciąga na polskim rynku reklamy cyfrowej 1 mld zł rocznie. Mimo to podatki, które płacą najwięksi gracze na rynku cyfrowym, tzw. grupa GAFA - Google, Amazon, Facebook, Apple - pozostają w Polsce na dość niskim, jak na skalę ich działania, pułapie: od miliona w przypadku Facebooka do kilkunastu milionów, jakie zapłacił Amazon. Skąd się bierze różnica między szacowanymi a deklarowanymi przychodami i podlegającym opodatkowaniu zyskiem? Na to pytanie odpowiada Jan Jakub Zygmuntowski, ekonomista i prezes think tanku Instrat: - Cyfrowi giganci korzystają z dobrze znanego i opisanego przez specjalistów od unikania opodatkowania schematu księgowego "podwójna irlandzko-holenderska kanapka". Co to znaczy? Przychody są rejestrowane w irlandzkiej spółce, następnie przesuwane do pustej spółki w Holandii i ponownie do zarejestrowanej w Irlandii - jednak z siedzibą na Bermudach, gdzie nie obowiązują podatki od zysków firm. Ta sztuczka jest używana globalnie do zaniżenia łącznego efektywnego opodatkowania do poziomu poniżej 5%, co dotyka także Polskę. Zdaniem Zygmuntowskiego szacunki mówiące o dziesięciokrotnej rozbieżności między deklarowanym przez korporacje cyfrowe przychodem a realnym udziałem w polskim rynku są wiarygodne, natomiast dane przekazywane do urzędów skarbowych przedstawiają obraz dalece niekompletny. Znając udostępniane od niedawna przez Ministerstwo Finansów informacje na temat największych płatników CIT, można bez większej przesady stwierdzić, że w naszym kraju cyfrowi giganci płacą łącznie tyle podatku dochodowego, ile jedna duża sieć marketów - np. IKEA lub Leroy Merlin. To wciąż lepiej niż nic, prawda? - podsuwają co bardziej prorynkowo nastawieni obserwatorzy. A przecież Facebook - jak mówiła minister Jadwiga Emilewicz - w roku 2017 zapłacił zerowy CIT. Dziś premier Morawiecki dodaje, że przecież jest lepiej: wpływy z podatków korporacyjnych w naszym kraju rosną, a za PO stały w miejscu. Ale tę kwestię można odwrócić. Pytać nie o to, w jakim stopniu gospodarka cyfrowa dokłada się do budżetu, lecz o to, ile budżet traci przez to, że podmioty działające na tym rynku wymykają się tradycyjnym podatkom. I na to pytanie jest odpowiedź. Unia przejmuje pałeczkę W marcu 2018 r. z Brukseli wyszły dwa projekty dyrektyw dotyczących możliwości wprowadzania podatku od usług cyfrowych obejmującego globalnych potentatów - w tym wspólnego dla całej UE podatku, nazywanego w skrócie cyfrowym. Logika tego rozwiązania jest następująca: skoro aktywność wszystkich użytkowników sieci w Europie składa się na zyski korporacji cyfrowych, nie mogą one płacić podatków tylko w Irlandii (gdzie stawka CIT jest niska) lub w całości transferować zysków poza Europę. Proste? Proste. Wytłumaczenia tego zagadnienia podjęli się w Polsce autorzy sporządzonego dla Ministerstwa Cyfryzacji raportu "Podatek od usług cyfrowych", Katarzyna Ciastkowska, Grzegorz Koloch i Maria-Magdalena Michajłowa. "W obrębie gospodarkicyfrowej wartość przedsiębiorstwa często jest ściśle skorelowana z liczbą użytkowników korzystających z jego usług. (...) Ze względu na to, że użytkownicy ci znajdują się niemal w każdym państwie na świecie i tworzą wartość wskutek realizacji codziennych czynności, postuluje się, że podatek cyfrowy powinien być odprowadzany w każdym państwie, proporcjonalnie do liczby użytkowników korzystających z danej usługi internetowej, wielkości tworzonej przez nich treści czy ilości zawieranych przez nich transakcji", pisali w podsumowaniu raportu. Z przygotowanego opracowania wiemy, że dzięki takiemu rozwiązaniu Polska mogłaby uzyskać 1 mld zł rocznie. Znaleźlibyśmy się w gronie państw, które są największymi beneficjentami podatku cyfrowego - więcej od nas otrzymałyby tylko Niemcy, Francja, Włochy, Hiszpania i Wielka Brytania. Tak wysoka pozycja wynika z wyżej wspomnianych czynników: liczebności i aktywności użytkowników internetu, które są podstawowym kryterium dzielenia podatkowego tortu między państwa członkowskie. "Podatek od niektórych usług cyfrowych", jak nazwany został roboczo - w skrócie DST, czyli Digital Services Tax - miałby, według szacunków Komisji Europejskiej, przynieść budżetom państw członkowskich 5 mld euro i wyznaczyć nowy globalny standard w podejściu do korporacji internetowych i ich ponadnarodowego modelu biznesowego. Nie rozwiązałoby to bynajmniej kwestii rajów podatkowych czy tzw. dumpingu pomiędzy państwami samej Unii, licytowania się, u kogo podatki są niższe. Podatek cyfrowy w tym kształcie nie jest panaceum na wszystkie problemy globalizacji. Raczej wielkim plastrem, który pozwala zatamować krwotok i umożliwić medykom zajęcie się poważniejszymi problemami. Z nadzieją na wyraźniejszą poprawę w przyszłości, o ile pacjent się nie wykrwawi. Podsumujmy: podatek cyfrowy ma dostosować system fiskalny do rzeczywistości, w której żyjemy. Na pewno także jednolite opodatkowanie pozwoliłoby skończyć ze szkodliwą fikcją i groźnym precedensem traktowania inaczej niż pozostałych biznesów firm działających w sektorze cyfrowym - które mimo że obsługują ludzi i oferują usługi w konkretnych krajach, do niedawna nie chciały mieć nic wspólnego z systemem podatkowym i prawnym tych krajów. - Firmy cyfrowe płacą efektywnie 9% podatku dochodowego, firmy tradycyjne - 23% i to jest zwyczajnie niesprawiedliwe. Niekorzystne dla konkurencyjności, ale również będące nieuzasadnionym przywilejem - uczestnicy rynku dokładają się do wspólnej kasy tam, gdzie zarabiają, więc i cyfrowe korporacje powinny tak działać - tłumaczyła dziennikarzom Margrethe Vestager, europejska komisarz ds. konkurencyjności w kadencji 2014-2019, a teraz powołana na wiceprzewodniczącą Komisji Europejskiej, mającą zająć się w nadchodzących latach wspólnym rynkiem i cyfrową gospodarką. Co więcej, Komisja Europejska pozostawiła państwom członkowskim furtkę w postaci możliwości wprowadzenia własnego, kształtowanego na poziomie narodowym, podatku od usług cyfrowych, który mógłby posłużyć jako doraźne rozwiązanie - obowiązujące przynajmniej do czasu, gdy cała Wspólnota nie zgodzi się na DST (co - dodajmy - nie wydarzy się wcześniej niż w 2020 r). Czego chcieć więcej? Amerykańskie weto Wydaje się zatem, że możliwość wprowadzenia podatku cyfrowego była dla polskiego rządu w roku wyborczym idealnym prezentem. Tym bardziej że właśnie Prawo i Sprawiedliwość głośno zapowiadało "dekoncentrację" i "repolonizację" obcego kapitału - czy to "polskojęzycznych mediów", czy globalnych sieci, które nie rozliczają się ze swoich obrotów w Polsce. Ba, zwiększenie ściągalności podatków i uszczelnienie luki VAT PiS uznawało za jeden z największych sukcesów swojej pierwszej kadencji, demonstracyjnie pokazując zwolennikom i przeciwnikom, że władza wywiązuje się z obietnic, a pieniądze należne Polkom i Polakom (jak lubiła mówić premier Szydło) traktuje śmiertelnie poważnie. Dodatkowymi setkami milionów czy nawet miliardem, nie pozyskanymi z kieszeni polskich podatników, ale otrzymanymi jako manna z nieba od cyfrowych półbogów, trudno wzgardzić. Obietnice z kampanii trzeba z czegoś sfinansować, a budżet domknąć. Czy Polska mogłaby więc wprowadzić podatek cyfrowy? - To już nawet nie jest pytanie, czy mogłaby, raczej jak mogłaby go wprowadzić - jasno stawia sprawę Sylwia Czubkowska z "Gazety Wyborczej", która obszernie opisywała kwestię podatków, a właściwie ich braku, od usług cyfrowych w Polsce. - Podatek korporacyjny, CIT, to tylko jeden z podatków, jakie powinny być płacone przez firmy, które zarabiają dzięki klientom w Polsce, nawet jeśli nie mają tu swoich oddziałów. Przykładem jest choćby Uber - usługa przewozu osób i największy konkurent tradycyjnego sektora taksówkowego. Owszem, pracujący dla niego kierowcy odprowadzają podatki i składki, ale już sama firma odprowadza raczej symboliczne sumy w stosunku do rosnących obrotów. W 2017 r. Uber wpłacił do budżetu Polski ledwie 1,7 mln zł - mówi Czubkowska. Zaznacza też, że rząd miał zaawansowane plany, aby tymi właśnie graczami w pierwszym rzędzie się zająć.I na początku wydawało się, że wszystko pójdzie sprawnie. Premier Mateusz Morawiecki, minister cyfryzacji i Ministerstwo Finansów - wiosną wszyscy publicznie opowiadali się za wprowadzeniem podatku cyfrowego w Polsce. - Dość z rajami podatkowymi! - grzmiał w marcu premier cytowany przez wPolityce.pl. - Jeżeli w naszym pięknym kraju, ktoś sprzedaje swoje produkty, usługi, to niech płaci od tego podatki, a nie rozlicza się minimalną stawką, tak jak słynny przypadek jednej z największych firm na świecie, która rozliczała się w Irlandii. Nam się to nie podoba. Co więcej, samo PiS ogłosiło w kampanii do europarlamentu, że to m.in. z podatku cyfrowego finansowana będzie tzw. piątka Kaczyńskiego. Wiceminister finansów Filip Świtała pisał wiosną w odpowiedzi na interpelację poselską: "Rząd RP podjął decyzję, by tak jak nasi partnerzy w Unii, tj.: Francja, Hiszpania, Włochy, Wielka Brytania, Austria czy Czechy, rozpocząć prace nad wprowadzeniem tzw. rozwiązania tymczasowego w prawie krajowym", czyli wspomnianego wyżej prezentu w postaci możliwości ściągania podatków od międzynarodowych korporacji nawet bez czekania na konsensus w Unii. Wiceminister zapowiedział nawet konsultacje obywatelskie. "Przed podjęciem ostatecznej decyzji o wdrożeniu tzw. podatku od usług cyfrowych projekt ustawy zostanie skonsultowany z zainteresowanymi środowiskami", pisał w tej samej odpowiedzi. Jak podawały "Rzeczpospolita" i OKO.press, jeszcze pod koniec lipca, czyli już po wiosennej kampanii wyborczej, Ministerstwo Finansów deklarowało, że nad podatkiem pracuje. Nieoficjalnie urzędnicy ministerialni przyznawali, że projekt jest właściwie gotowy. Sprawy toczyły się dobrym, wydawałoby się, torem, aż na początku września 2019 r. do Polski zawitał w zastępstwie Donalda Trumpa wiceprezydent Mike Pence. I zupełnie zaskakując słuchaczy, powiedział - najprawdopodobniej nie konsultując tego ze stroną polską, co dołożyło się do kompromitacji - że dziękuje Polsce za rezygnację z planów wprowadzenia podatku cyfrowego. Jako że przedstawiciele polskiego rządu niczego podobnego nie zapowiadali, wręcz przeciwnie - cała scena wyglądała trochę jak z filmu gangsterskiego, w którym capo di tutti capi oznajmia rozmówcy, że jest zadowolony z przyjęcia przezeń warunków umowy, zanim w ogóle powie, jaka to umowa. A wisząca w powietrzu groźba zastępuje całe negocjacje. Po wizycie Pence’a rząd natychmiast zmienił stanowisko (przynajmniej to komunikowane publicznie) o 180 stopni. Nie ma, nie było i nie będzie żadnych podobnych planów. - Niestety, nacisk wiceprezydenta USA Mike’a Pence’a na polski rząd na razie był skuteczny i podatek trafił na półkę. W tym kontekście suwerenność technologiczna Polski jest pustym hasłem, jeśli Waszyngton decyduje w naszym imieniu o sprawach fundamentalnych - mówi Jan Jakub Zygmuntowski. - To oczywiste, że podatek cyfrowy jest trudną kwestią dyplomatyczną na linii Stany Zjednoczone-Europa. Dowodzą tego liczne naciski administracji Trumpa na kolejne państwa unijne, łącznie z głośną sprawą grożenia Francji wprowadzeniem ceł na wino w ramach retorsji za opodatkowanie amerykańskich firm - komentuje decyzję o wycofaniu się z gotowych projektów ustaw Sylwia Czubkowska. - Eksperci od polityki transatlantyckiej zwracają uwagę, że Trump ma w negocjacjach ze słabszymi partnerami podejście czysto transakcyjne - przypomina Radosław Korzycki, wieloletni korespondent polskich mediów w USA, związany z "Dziennikiem Gazetą Prawną". Mówi się więc o tym, że każda rozmowa o zwiększeniu obecności wojskowej USA w Polsce prowadzi do pytania, co Ameryka dostanie w zamian. Lub, jeszcze bardziej upraszczając sprawę, ile zapłacicie. - Już sam fakt, że do Polski przyjechał Pence, a nie Trump, był dowodem na to, że Polacy licytują za nisko - dodaje Korzycki. Wprowadzenie podatku cyfrowego, który objąłby przede wszystkim amerykańskie firmy, pogorszyłoby, mówiąc językiem Trumpowskiej dyplomacji, "bilans księgowy", jaki mamy w relacjach z USA. Korzycki pisał zresztą wtedy na łamach "Dziennika Gazety Prawnej", że w tym samym tygodniu Pentagon ogłosił... redukcję wydatków na projekty obronne w naszym regionie, więc nadzieje strony polskiej na dobicie jakiegokolwiek spektakularnego targu z Trumpem i tak były ułudą. Polska dała się ograć, mimo że partner blefował. Co ciekawe, podobnych przeszkód nie stawiali sobie nasi sąsiedzi z południa. W ostatnim tygodniu listopada rząd w Pradze przedstawił swoją propozycję podatku cyfrowego. Jest on jeszcze wyższy niż propozycje Komisji Europejskiej i wynosi 7%. Czesi liczą, że jeśli w przyszłym roku wejdzie w życie - po akceptacji przez parlament i podpisaniu ustawy przez prezydenta - uzyskają dzięki niemu ponad 200 mln euro wpływów do budżetu. Tym samym pierwszy kraj naszego regionu dołączy do Francji i kilku innych państw UE, które postanowiły opodatkować usługi cyfrowe. Zygmuntowski komentuje tę decyzję: - Nic nie stoi na przeszkodzie, żeby Polska wprowadziła podatek cyfrowy na wzór francuski czy czeski. Podatek 7% od przychodów ze sprzedaży w kraju ma przynieść Czechom w przeliczeniu ok. 845 mln zł. Przy marży operacyjnej cyfrowych gigantów na poziomie ok. 30-40% taki podatek ma efektywnie wysokość zbliżoną do klasycznego podatku CIT. Podobny podatek w Polsce mógłby więc dać nawet kilka miliardów złotych. Tak więc przedstawia się realna skala problemu. I taki na razie jest rachunek za zwłokę. Nasz rząd bowiem przekonuje teraz - wbrew faktom - że od początku chciał czekać na ogólnoeuropejskie rozwiązanie, a nie samodzielnie ściągnąć z internetowych gigantów należność. Bardzo to niepisowskie. I dalekie od zapowiedzi wstawania z kolan i niekłaniania się zagranicznym korporacjom. Przeciąganie liny Oczywiście nie jest tak, że podatek cyfrowy ma wyłącznie zwolenników. W raporcie przygotowanym przez wolnorynkowy Warsaw Enterprise Institute możemy zapoznać się z daleko mniej optymistycznymi kalkulacjami. Eksperci WEI oceniają, że gdyby Polska wprowadziła podatek cyfrowy na podobnych zasadach co Francja, wpływy do budżetu mogły być czterokrotnie (w scenariuszu oszczędnym) lub dwukrotnie (w bardziej szczodrym) niższe niż te, które wynikałyby z ogólnoeuropejskiego DST. Z miliarda robi się zatem 250-400 mln zł rocznie. - Propozycjami wprowadzenia podatku cyfrowego Francja, Czechy czy Polska próbują ominąć międzynarodowe reguły podlegania jurysdykcji podatkowej. Marzeniem każdego polityka jest opodatkowanie ludzi, którzy nie mają żadnego wpływu na jego wybór - mówił zaproszony do Warszawy gość WEI, Andreas Hellmann z amerykańskiej konserwatywnej organizacji Americans for Tax Reform. - Podatek cyfrowy to ogromne zagrożenie dla konkurencji, innowacji, a także amerykańskiego i europejskiego wzrostu gospodarczego. Problem z taką argumentacją - jeden z wielu - jest jednak taki, że nikt jeszcze nie wykazał, aby wyższe podatki były barierą dla rozwoju technologii cyfrowych. Przeciwnie, w USA, skąd pochodzą najbardziej wpływowe i największe platformy cyfrowe, podatek korporacyjny jest wyższy niż w wielu państwach Europy. A wiedza o potencjalnej szkodliwości podatku cyfrowego dla rozwoju biznesu cyfrowego jest bardzo ograniczona, bo prawie nigdzie on nie obowiązuje. Swoją drogą w gronie państw UE również nie ma jednomyślności. Podatkowi w formule zaproponowanej przez Komisję Europejską najgłośniej sprzeciwia się Irlandia, która jest siedzibą wielu globalnych firm, płacących tam podatki niższe, niż wynosi stawka amerykańska czy francuska. Gdy swój podatek cyfrowy wprowadziła Francja, zaprotestowały wszystkie największe platformy cyfrowe, a ich jednogłośny sprzeciw uzyskał od razu wsparcie Waszyngtonu i osobiste Donalda Trumpa - który normalnie nie uchodzi za przyjaciela Amazona, Google’a czy Facebooka w wewnątrzamerykańskich sporach. Liberalni krytycy mają o tyle rację, że rozważane propozycje są doraźne i mają charakter polityczny. Chodzi tu także, jeśli nie przede wszystkim, o ustalenie, kto ma prawo suwerennie decydować o podatkach w zglobalizowanym świecie. Państwa i organizacje międzynarodowe, takie jak Unia Europejska, czy korporacje? To w istocie jest, jakkolwiek górnolotnie by to zabrzmiało, wojna o suwerenność w czasach cyfrowej rewolucji. Jakub Dymek