Noc z 12 na 13 grudnia ub.r. dla wielu laburzystów była trudna. Z całego kraju zaczynały spływać wyniki zakończonych poprzedniego dnia o godz. 21 wyborów do parlamentu. Cho wszystkich głosów jeszcze nie podliczono, tendencja była jednoznaczna. Partia Pracy pewnie kroczyła po największą wyborczą kompromitację od 1935 r. Przy jednoczesnej, kolejnej już, nieudanej kampanii ze strony Liberalnych Demokratów i bardzo dobrym wyniku szkockich nacjonalistów na północy królestwa oznaczało to dla przyszłości kraju dwa konkretne fakty. Po pierwsze, Boris Johnson i Partia Konserwatywna uzyskiwali ogromną większość w parlamencie, co dawało im mandat do wyprowadzenia Wielkiej Brytanii z Unii Europejskiej. Po drugie, scena polityczna się rozdrabniała - regionalizmy zyskiwały na sile, rosły też nowe ugrupowania. W środku tego wszystkiego rozgrywał się zaś dramat laburzystów. Zgromadzeni w siedzibie partii przy Victoria Street w stołecznej dzielnicy Westminster uświadamiali sobie z każdą minutą, że Partia Pracy przez ostatnie lata szła złą drogą. Strategia Jeremy’ego Corbyna, polegająca na zmieszaniu starych, socjalistycznych pomysłów na gospodarkę z niejasnym (czyli nie do końca pozytywnym) stosunkiem do Unii Europejskiej, nie porwała elektoratu. Choć sam Corbyn na początku nocy wyborczej zapewniał, że bez względu na wynik pozostanie na czele partii, nad ranem zapowiedział rezygnację. Co do jednego wówczas wszyscy byli zgodni - dla brytyjskiej lewicy nadszedł czas na zmianę. Jej symbolem ma być 57-letni były prokurator, z nieco pucołowatą twarzą, zaczesaną na bok grzywką i nadanym przez królową tytułem szlacheckim - Keir Starmer, wybrany na nowego przewodniczącego Partii Pracy w środku pandemii koronawirusa. W trwających ponad trzy miesiące wyborach, w których głosować mogli tylko ci członkowie ugrupowania, którzy regularnie płacą składki lub wykupili za 25 funtów jednorazowy "bilet" uprawniający do wskazania nowego przewodniczącego, Starmer zdobył ponad 275 tys. głosów, co przełożyło się na 56,2 proc. poparcia. Wygrał zdecydowanie, choć jego kampania wcale nie była radykalna ani przesadnie wyrazista. I może w tym tkwi jego siła. Daleki od ostrych politycznie pomysłów, przedstawia się raczej jako cierpliwy technokrata, a nie ideologiczny wojownik. Strategiczne, niemal biznesowe podejście do uprawiania polityki stara się łączyć z ludzką twarzą parlamentarzysty z sąsiedztwa, popularnego w swoim okręgu, działającego lokalnie przy globalnych pomysłach i ambicjach. Przynajmniej pod tym względem zdecydowanie bliżej mu do ekipy Tony’ego Blaira, który wraz z ówczesnymi liderami laburzystów i przy silnym wsparciu ekspertów, chociażby socjologa Anthony’ego Giddensa, uczynił z Wielkiej Brytanii "cool państwo" na przełomie wieków. Po latach posuchy na polu charyzmy, kiedy partią rządzili kolejno transparentny jak woda Gordon Brown, zjadany przez własne ambicje Ed Miliband i bezkompromisowy ideologicznie Corbyn, brytyjska lewica ma wreszcie na czele kogoś, kto wie, jak być właśnie tym - przywódcą partii. I chce nim być. Już pierwszy rzut oka na biogram Starmera pokazuje, że nowy szef laburzystów ma papiery na łączenie, a nie dzielenie brytyjskiego elektoratu. Jego życiowe losy łączą bowiem elementy typowe dla niemal wszystkich grup tamtejszego społeczeństwa. Urodził się wprawdzie w Londynie, ale na jego północnych, robotniczych przedmieściach. Rodzice - pielęgniarka i rzemieślnik - byli zdecydowanymi zwolennikami Partii Pracy, stąd imię przyszłego jej szefa. Starmer dostał je po Keirze Hardiem, pierwszym liderze laburzystów w brytyjskim parlamencie. Wychowywał się z trójką rodzeństwa, uczęszczał do prestiżowej Reigate Grammar School - głównie dzięki stypendiom naukowym i socjalnym. Jako kierunek studiów wybrał prawo, co oczywiście należy odbierać w kategoriach wysokiego prestiżu społecznego, ale na początku studiował na uniwersytecie w Leeds, uczelni dobrej, lecz pozbawionej otoczki snobizmu i elitarności. Dopiero na drugi stopień studiów przeniósł się na Oksford, gdzie zresztą bardzo dobrze sobie radził. Karierę zawodową zaczął jeszcze w latach 80. jako adwokat, szybko specjalizując się w obronie praw człowieka. Działał nie tylko na Wyspach, ale i w innych krajach dawnego brytyjskiego imperium, w tym na Karaibach. Zamiast zdecydowanie bardziej opłacalnej pracy dla prywatnych kancelarii wybrał służbę publiczną. Piął się w strukturach Prokuratury Jej Królewskiej Mości, dochodząc do stanowiska dyrektora generalnego - trzeciej najważniejszej osoby w tej instytucji. Podwładni zapamiętali go jako skutecznego i przede wszystkim niebojącego się podejmowania decyzji, nawet najtrudniejszych. To on doprowadził do postawienia przed sądem ówczesnego ministra ds. energii, Chrisa Huhne’a. Reprezentujący Liberalnych Demokratów w koalicyjnym gabinecie Davida Camerona polityk został oskarżony o to, że zmusił byłą żonę do przyjęcia jego punktów karnych za przekroczenie prędkości. Starmer wytoczył przeciw niemu najcięższe działa, doprowadzając do odejścia z rządu. Huhne był pierwszym w historii Wielkiej Brytanii ministrem, który musiał zrezygnować z powodu oskarżenia w procesie karnym. Starmer natomiast wybił się na pierwszy plan jako prokurator, który elit się nie boi. Z pracy w prokuraturze zrezygnował w listopadzie 2013 r. Oficjalnie - chciał zmienić otoczenie, zredukować czas pracy. Już wtedy jednak było wiadomo, że kusi go polityka. Najpierw został doradcą Partii Pracy ds. zmiany prawa karnego w przypadkach zbrodni na tle seksualnym. A rok później stanął do wyborów. W londyńskim okręgu Holborn and St Pancras, gdzie od dekad bezproblemowo wygrywali laburzyści, zastąpił odchodzącego na emeryturę Franka Dobsona. Miejsca w parlamencie już nie oddał, a wewnątrz ugrupowania znaczył coraz więcej. Najpierw w gabinecie cieni zajmował się imigrantami, potem Jeremy Corbyn namaścił go na szefa partyjnego zespołu ds. brexitu. Wyjście Londynu z Unii Europejskiej to zresztą chyba jedyny obszar polityki, w którym Starmera można uznać za radykała. Jednoznacznie opowiedział się za pozostaniem Wielkiej Brytanii we Wspólnocie, czym wyraźnie odróżniał się od byłego przewodniczącego laburzystów. Wybory na szefa partii wygrał, obiecując przede wszystkim sprawne zarządzanie. Chce być "konstruktywną opozycją" dla rządu Borisa Johnsona, oferując swoją wiedzę i doświadczenie i chcąc wprowadzać ponadpartyjne rozwiązania. Wbrew pozorom to nie naiwna deklaracja idealisty, ale sensowna strategia polityczna. Konserwatyści od dobrych kilku lat coraz skuteczniej wbijają się w tradycyjnie lewicowy, wręcz socjalistyczny elektorat. Johnson ma już szeroki przekaz dla brytyjskiej klasy pracującej, chce wyrównać poziom życia poszczególnych warstw społeczeństwa. Oferując bardziej praktyczną, zrównoważoną, opartą na konkretnych propozycjach politykę, Starmer ma szansę wyprowadzić laburzystów z izolacji spowodowanej radykalizmem Corbyna. Prywatnej oświaty i służby zdrowia nie znosi, publicznie je krytykuje, ale żadnej z nich likwidować - w przeciwieństwie do poprzednika - nie zamierza. Chciał pozostania Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej, ale nie był bezkrytycznym fanem Wspólnoty. Jeszcze jako minister ds. brexitu w 2016 r. apelował o całkowitą zmianę reguł migracyjnych obowiązujących w Unii. Uważał, że liczba imigrantów przybywających na Stary Kontynent była zbyt wysoka i należało ją ograniczyć. Chce zwiększyć nakłady na usługi publiczne, ale najbogatszym podniósłby podatek dochodowy tylko o 5 pkt proc. Całkowicie zreformować chciałby za to brytyjski przemysł zbrojeniowy i w ogóle udział kraju w zagranicznych konfliktach zbrojnych. Jednym z głównych punktów jego programu wyborczego była zapowiedź wprowadzenia tzw. Aktu Przeciwko Nielegalnym Wojnom, który miałby dać parlamentowi szersze uprawnienia do zablokowania udziału brytyjskich żołnierzy w interwencjach militarnych poza granicami kraju. Najbardziej zależy mu jednak na tym, by Partia Pracy odzyskała pozytywny wizerunek. Dlatego już w pierwszym przemówieniu jako jej lider przeprosił za wszelkie przejawy antysemityzmu ze strony laburzystów w ostatnich latach, w tym postępowanie samego Jeremy’ego Corbyna, znanego z ostrej niechęci do Izraela. Akty te Starmer nazwał plamą na honorze partii, obiecał ich wyjaśnienie i dyscyplinarne ukaranie winnych. Nowy szef brytyjskiej lewicy chce przede wszystkim szybko działać i jednoczyć wokół siebie podzielony elektorat, ale i podzielone społeczeństwo. Prokuratorem był skutecznym, lecz jego nowe wyzwanie będzie znacznie poważniejsze. Oceniać go będzie nie kilkuosobowy sąd, ale wielomilionowy elektorat. Mateusz Mazzini