Emerytowany profesor wprawdzie już nie wykłada na bostońskim Massachusetts Institute of Technology (MIT), z którym był związany niemal przez całe życie, ale dalej z publicystycznym rozmachem komentuje bieżące wydarzenia. I mimo podeszłego wieku pozostaje nieodmiennie ikoną lewicowej młodzieży. Kilka miesięcy temu ukazała się jego książka "Requiem dla amerykańskiego snu", w której autor znów z nieskrywaną namiętnością nawołuje do działań społecznych wymierzonych w "aroganckie elity". "Zbyt wiele kwestii pozostaje nierozwiązanych, nie mogę milczeć", powtarza w mediach społecznościowych. Podobnie jak Donald Trump filozof odkrył możliwości, jakie daje szeroki zasięg Twittera, na którym prawie codziennie jest aktywny. Lecz to z pewnością jedyna analogia między Chomskim a obecnym prezydentem USA. Poza tym istnieją wyłącznie różnice. "Trump jest kompletną katastrofą", oburzał się Chomsky w wywiadzie dla portalu Truthout. Prezydenta USA nazwał już wielokroć "kulą burzącą demokrację". Dlatego nie zaskakuje, że 7 grudnia, kiedy właściwie obowiązuje coroczna chwila żałobnej zadumy, wielu Amerykanów na przekór wpisuje w kalendarzu "Noam-Chomsky-Day", obchodząc po cichu święto postępowców. "Ameryka ma dwie strony, Trumpa i Chomskiego", powiedział niedawno pewien niemiecki publicysta, parafrazując krytyka literackiego Marcela Reicha-Ranickiego, który powiedział to samo o Adolfie Hitlerze i Tomaszu Mannie w przypadku Niemiec. Ostre pióro Chomsky z lubością wymachuje ostrym piórem, lecz jak twierdzą choćby jego studenci, w życiu prywatnym jest niezwykle serdecznym i usłużnym człowiekiem. Niektórzy uważają, że nawet zbyt wstydliwym, wbrew legendzie o jego dogmatyzmie. Zasługi feministek oraz pokolenia dzieci kwiatów w 1968 r., które wyraziło sprzeciw wobec działań wojennych w Wietnamie, Chomsky uznaje za kamienie milowe w historii Stanów Zjednoczonych. Filozof nadal jest świetnym polemistą i dyskutantem, o czym można było się przekonać podczas ostatniego retorycznego pojedynku ze znanym izraelskim prawnikiem Alanem Dershowitzem na Uniwersytecie Harvarda. Chomsky nie od dziś uważa, że okupacja Zachodniego Brzegu była bezprawiem, dlatego mimo żydowskich korzeni od ośmiu lat jest w Izraelu persona non grata. Po wspomnianej ostrej debacie na Harvardzie młodszy o dziesięć lat Dershowitz był już wyraźnie zmęczony. Natomiast Chomsky sprawiał wrażenie, że mógłby jeszcze z godzinę podyskutować. Mimo upływu czasu dzisiejsze występy 90-letniego amerykańskiego lingwisty nie różnią się zbytnio od dyskusji panelowych, w których uczestniczył w latach 70. (jak choćby tej legendarnej z Michelem Foucaultem - zainteresowanych odsyłam do serwisu YouTube). Chomsky urodził się w 1928 r. w Filadelfii jako syn żydowskich emigrantów z Ukrainy i Białorusi, którzy przypłynęli tu na przełomie wieków. Wiele dzieci tego pokolenia odcisnęło piętno na przedwojennej kulturze USA. Chomsky już jako dziecko odczuł niesprawiedliwość i zagrożenie. Na własne oczy widział, jaki wpływ na życie amerykańskich robotników wywarł światowy kryzys finansowy. Zetknął się także z antysemityzmem, którym zainfekowali opinię publiczną niemieccy imigranci. "Wszyscy słyszeliśmy tyrady Hitlera w radiu. Niewiele rozumiałem, ale oczywiście zauważyłem, że znaczna część moich rodaków się nim zachwycała. Niestety, dzisiaj te dziecięce wspomnienia wracają z impetem", mówił Chomsky niedawno niemieckiej telewizji ARD. Ważna dla jego intelektualnego rozwoju była bez wątpienia lektura dzieł George’a Orwella, zwłaszcza książki "W hołdzie Katalonii" o doświadczeniach autora w hiszpańskiej wojnie domowej. Chomsky już wcześniej propagował ludzkie oblicze socjalizmu, odrzucając jego stalinowski wariant. Ta nuta brzmi właściwie we wszystkich jego późniejszych dziełach. Kiedy w 1968 r. amerykańska młodzież wychodziła na ulice, 40-letni ambitny naukowiec od początku do końca był wśród niej. I nie dość, że ośmielał się krytykować władzę (za co kilkakrotnie został zatrzymany i wylądował w jednej celi z pisarzem Normanem Mailerem), to postanowił też przestać na jakiś czas płacić podatki, twierdząc, że nie będzie współfinansował konfliktu w Wietnamie. Jego kariera wisiała chwilowo na włosku. Komentator rzeczywistości Pierwsze publiczne laury Noam Chomsky zdobył jako językoznawca. Do dziś uchodzi za koryfeusza w tej dziedzinie. Każdy lingwista bądź filolog na świecie na pewno zetknął się podczas studiów przynajmniej z jednym z jego przełomowych dzieł z zakresu kognitywistyki. A niejeden być może przeobraził się w gorącego zwolennika jego książek filozoficznych, które na domowych półkach stoją obok prac innych myślicieli XX w., np. Jacques’a Lacana czy Jacques’a Derridy. Jednak w przeciwieństwie do nich Chomsky prawdziwą sławę zyskał przede wszystkim jako komentator rzeczywistości. W świadomości opinii publicznej zaistniał głównie jako publicysta polityczny i dostarczyciel ostrych słów pod adresem każdego kolejnego amerykańskiego rządu. Co jakiś czas celnie wskazuje różnice społeczne, niesprawiedliwości oraz biedę w krajach rozwijających się. Jest także znakomitym mówcą i mile widzianym gościem u tzw. wpływowych ludzi, którzy grzeją się w blasku jego autorytetu. Zaproszeń nie przyjmuje pochopnie, bo doskonale wie, że każde jego słowo ma szczególną wagę. Chętnie też występuje w roli analityka zagadnień społecznych, wytykając rodakom ich wypaczenia i wady, choćby częstą ignorancję. "Jeśli ktoś chce zrozumieć, jak funkcjonuje społeczeństwo, musi ustalić, kto podejmuje za niego decyzje. W USA najważniejsze decyzje podejmowane są bynajmniej nie przez polityków, lecz przez wąską warstwę sieci koncernów, rad nadzorczych i firm inwestycyjnych. I to do nich należą media, dzięki którym otrzymują możliwość wpływu na politykę i opinię publiczną", wskazuje. Niektórzy jego wyznawcy traktują go już niczym sumienie narodu. On zaś nadal twardo trzyma się zasady, że na jego wykładach lingwistycznych nie ma miejsca na politykę, chociaż poza budynkami uniwersyteckimi jego działalność publicystyczna była na tyle skuteczna, że zaliczano go do dziesięciu największych wrogów Richarda Nixona. Pół wieku później Chomsky znalazł się na liście najbardziej godnych zaufania Amerykanów, zestawionej przez redaktorów pisma "Reader’s Digest". Przodownik alterglobalistów Dziś w mającej kilkadziesiąt pozycji bibliografii Chomskiego teksty lingwistyczne stanowią skromną część, aczkolwiek bez nich zapewne nie mógłby wymachiwać publicystycznym piórem i być laureatem licznych nagród. Jego pierwszy kluczowy tekst, którym zrewolucjonizował językoznawstwo, zatytułowany "Syntactic Structures", ukazał się ponad 60 lat temu. Pozycja 29-letniego wówczas Chomskiego była dla podstarzałych behawiorystów niczym gorzkie lekarstwo, a zarazem orzeźwiająca kawa. Tyle że dziś jego "gramatyka uniwersalna", czyli teza o istnieniu fundamentalnego systemu gramatycznego, będącego zdaniem Chomskiego wrodzoną cechą gatunku ludzkiego, jest odrzucana przez niemal wszystkich kolegów po fachu. O ile więc francuscy lingwiści już dawno pożegnali się ze strukturalizmem lat 60., o tyle niestrudzony Chomsky pozostaje jego wyznawcą. Wielu też twierdzi, że właśnie pod koniec lat 60., kiedy koledzy po fachu zaczynali kwestionować jego tezy naukowe, on zaś nie przejmował się tym, bo protestował pod Pentagonem, skończyła się jego kariera lingwisty, a rozpoczął trwający po dziś dzień etap Chomskiego publicysty. Na świecie Chomsky zaistniał przede wszystkim jako autor smakowitych esejów politycznych, w których analizuje konflikty i zawiłości w różnych regionach świata. Jego książka "Odpowiedzialność intelektualistów" jest manifestem, w którym autor bezwzględnie rozprawia się z elitami swojego państwa w XX w., czytaj: pasmem inwazji USA w państwach kryzysowych, okresem unilateralizmu za rządów George’a W. Busha, zapalną kwestią Palestyny oraz epoką naznaczoną terroryzmem, którą uruchomiły wydarzenia z 11 września 2001 r. Chomsky rozprawia się jednak również z często zauważalną u Amerykanów obojętnością na - najogólniej mówiąc - sprawy bieżące. "Powinniśmy wszyscy codziennie się angażować w sprawę naszej demokracji, nie tylko jeśli chodzi o politykę, która najczęściej decyduje za nas, ale przede wszystkim w gospodarce. Istnieje bardzo wiele sposobów, dzięki którym możemy budować naszą demokrację. Jeśli będziemy ją jednak zaniedbywać, to nie my stracimy na tym najwięcej, ale nasze dzieci". Chomsky co prawda przeistoczył się z lingwisty w publicystę na manifestacjach z 1968 r., ale polityką zainteresował się znacznie wcześniej - w sierpniu 1945 r., kiedy USA zrzuciły bombę atomową na Hiroszimę i Nagasaki. Wstrząsnęła nim sama decyzja Harry’ego Trumana, ale jeszcze bardziej prawie zupełna bierność jego rodaków wobec tych wydarzeń. Od tego czasu reaguje alergicznie na wszelkie przejawy obojętności. "Obojętność jest najniebezpieczniejszą wadą mojego narodu", sądzi. W tym żywym duchu sprzeciwu wobec ignorancji Amerykanów trwa do dziś, np. gdy przed szczytem klimatycznym w Katowicach piętnował ponownie odrzucanie przez Trumpa oczywistego (gdyż naukowo potwierdzonego) faktu, jakim jest globalne ocieplenie. "To, co robi Trump, jest nieodpowiedzialnym brnięciem nie w ślepą uliczkę, ale prosto w autodestrukcję", tłumaczy. Obniżoną moralność zarzuca jednak nie tylko władzom USA, ale niekiedy całej zachodniej cywilizacji. "On chce nami potrząsnąć, wskazać, że nie zostało nam wiele czasu, aby przejrzeć na oczy", mówi o Chomskim amerykański pisarz i dziennikarz Mike Seabrook. 90-letni intelektualista jest także zdeklarowanym pacyfistą, bierze regularnie udział w międzynarodowych manifestacjach pokojowych. Niedawno tłumaczył, że powtarzane marsze pokojowe mogą mieć takie samo znaczenie i wywołać podobne efekty jak niegdyś protesty pod Pentagonem. Czasem Chomsky prowadzi też osobistą krucjatę przeciw globalizacji, nawet jeśli (nie bez kokieterii) zaznacza, że nie chce już uchodzić za "przodownika alterglobalistów". Jednocześnie nie przestaje udzielać im porad: "Oczekuję od nich, żeby reagowali na swoje pozytywne impulsy i walczyli w imieniu prawdy. Chciałbym ich wprowadzić na drogę intelektualnej samoobrony". Sam Chomsky raczej nie musi się bronić intelektualnie, tym chętniej za to atakuje. Nie zostawia także suchej nitki na amerykańskiej dyplomacji - bez względu na jej barwy polityczne. Miotał gromy na prawie wszystkie misje wojskowe USA, od Iraku i Syrii poczynając, na Afganistanie kończąc. Jest też bardzo krytyczny wobec manipulacji w mediach i ogromnego wpływu mediów na politykę. Krótka ławka Gwoli uczciwości trzeba jednak przyznać, że Chomsky stał się ikoną lewicy i alterglobalistów m.in. dlatego, że ławka kandydatów była bardzo krótka. W marginalizowanym wówczas przez elity USA lewicowym pokoleniu dzieci kwiatów oprócz Chomskiego nie było głosu na tyle donośnego, aby mógł się przebić. Niektórzy twierdzą, że tak pozostało do dziś. Nad tym faktem krótko przed śmiercią w 2004 r. ubolewała także Susan Sontag. "Zarówno w okresie wojny w Wietnamie, jak i tej w Iraku brakowało i brakuje młodych i tęgich politycznych głów", twierdziła amerykańska pisarka. Poza autorką "Choroby jako metafory" i również nieżyjącym już historykiem Howardem Zinnem rolę ikony odgrywa jeszcze tylko Chomsky. Dlatego ciągle uchodzi za przewodnika młodej lewicy, choć chętnie powierzyłby tę funkcję komuś innemu. Być może ma rację - mimo że jego zdjęcia zdobią wiele ścian w akademikach, trzeba przyznać, że bez amerykańskiego kontekstu jego eseje polityczne trąciłyby już myszką. Czasami Chomsky wyważa otwarte drzwi, miejscami nawet zbyt patetycznie. Ale może dlatego jego teksty mają charakter uniwersalny. Co ciekawe, sięgali po nie zarówno Bill Clinton i Barack Obama, jak i Hugo Chávez czy Osama bin Laden. Dzisiaj emerytowany profesor lingwistyki nie mieszka już w Bostonie, przeprowadził się do Arizony. Niedaleko amerykańsko-meksykańskiej granicy, gdzie w tych dniach docierają tysiące uchodźców z Ameryki Południowej. "Twierdzenie, że ci biedni ludzie nam zagrażają i dlatego należałoby zbudować mur, jest tak skandaliczne, że trudno mi to w ogóle skomentować. Propaganda strachu jednak widocznie zadziałała, ponieważ wielu Amerykanów myśli już podobnie jak nasz prezydent", uważa filozof. Chomsky ze zmartwieniem obserwuje też politykę migracyjną przywódców Europy i niemal w każdym wywiadzie cytuje słowa papieża Franciszka: "Tu chodzi nie o kryzys migracyjny, lecz o kryzys moralny". Wojciech Osiński