Rok temu, tuż przed Bożym Narodzeniem, dostaliśmy jako rodzina najpiękniejszy prezent. Lokalne kuratorium oświaty poinformowało, że od przyszłego roku lekcje w gimnazjach i liceach w naszym mieście będą się zaczynać później. Zmiana jest ogromna, bo mówimy o przesunięciu dzwonka z godz. 7.30 na 9 rano. Uczniowie dojeżdżający do szkół gimbusem, jak nasza córka i 80 proc. jej rówieśników, nie muszą więc zrywać się już o godz. 6, by zdążyć na przystanek grubo przed 7. Tak wcześnie, bo przepełnione gimbusy - norma w biedującym amerykańskim szkolnictwie - mają zwykle długie trasy i dojazd do szkoły niemal wszędzie zajmuje kilkadziesiąt minut. Godzina więcej snu rano dla całej rodziny, a zwłaszcza naszej nastolatki, zrobiła kolosalną różnicę. Nawet nie chcę sobie wyobrażać, że moglibyśmy wrócić do poprzedniego stanu rzeczy. Mamy za sobą dramatyczne doświadczenia ze starszą córką, której w wieku nastoletnim tak rozregulował się rytm snu, że potrzebna była interwencja lekarza. Widok jej młodszej siostry wyspanej, spokojnie pałaszującej śniadanie i nawet uśmiechniętej przed wyjściem do szkoły jest bezcenny. Cena za postęp Walka o późniejsze zaczynanie lekcji trwała kilka lat. Nasza społeczność była wielokrotnie sondowana, przez łamy lokalnej prasy przetaczały się burzliwe debaty, a kuratorium wielokrotnie zamawiało badania u ekspertów z wielu kluczowych dla sprawy dziedzin, od finansów publicznych i transportu po psychologów rozwoju dziecka. Znacząca okazała się decyzja okręgu szkolnego w Denver, stolicy stanu Kolorado, gdzie mieszkamy. Tam początek lekcji przesunięto z 7.10 na 8.15 już jesienią 2017 r. Gdy rok później kuratorium stanowe opublikowało raport na temat efektów reformy dzwonkowej, potwierdziły się tezy od dawna wysuwane przez lekarzy - w szkołach w Denver poprawiły się i frekwencja, i wyniki w nauce. Lokalni komentatorzy z entuzjazmem powtarzali zaś, że zapewnienie młodzieży wystarczającej ilości snu to dziś jeden z najważniejszych celów wychowawczych i oświatowych. Dlaczego? Bo szkoła, nie tylko w Ameryce, lecz także w Polsce i może na całym świecie, musi stawić czoła zarówno edukacyjnym wyzwaniom przyszłości, jak i efektom rewolucji technologicznej, która w ciągu zaledwie kilku lat dramatycznie przedefiniowała niemal każdą sferę naszego życia. Skutki tej rewolucji u dorosłych są sprawą bardziej złożoną i sporną, dzieci jednak zapłaciły za nią bardzo oczywistą cenę. Ekrany odebrały im sen. Brak snu nakręca w tej grupie wiekowej epidemię depresji i schorzeń określanych jako cywilizacyjne, np. otyłości i cukrzycy. Tam, gdzie szwankuje zdrowie, nie ma co liczyć, że nawet najlepiej skrojony program nauczania i przygotowana do niego kadra zagwarantują efekty. Rok po wdrożeniu reformy dzwonkowej w moim mieście liczba jej krytyków znacznie zmalała i dalej spada. Cieszę się, że dołączyliśmy do rosnącego w całej Ameryce ruchu w obronie snu naszych dzieci. Jak donosi przewodnicząca mu organizacja Start School Later (Zaczynajmy lekcje później), w ciągu ostatnich pięciu lat już kilkanaście okręgów szkolnych w różnych częściach USA zdecydowało się na ten krok. W październiku tego roku ruch odnotował największe do tej pory zwycięstwo. Gubernator Kalifornii Gavin Newsom podpisał ustawę, która stanowi, że od 2022 r. lekcje w kalifornijskich gimnazjach i liceach nie będą mogły rozpoczynać się wcześniej niż o godz. 8.30. Będzie to zgodne z opinią Amerykańskiego Związku Medycznego, który wystosował takie zalecenie do rodziców i edukatorów już w roku 2014. Przyjrzyjmy się bliżej argumentom amerykańskich bojowników o sen, bo choć szkoła polska i amerykańska się różnią, to przecież biologiczne potrzeby dzieci są takie same. Co więcej, w Polsce pogoń za okienkami na kółka zainteresowań, zajęcia wyrównawcze, treningi czy spotkania organizacyjne lub po prostu brak sal lekcyjnych, bolączka wielu szkół po ostatniej reformie, owocują trendem zupełnie odwrotnym do amerykańskiego - ściąganiem młodzieży do szkoły już około godz. 7 rano. Biologia górą Niektórzy wciąż nie chcą przyjąć do wiadomości, że to po prostu biologia. Przesunięty rytm dobowy obserwujemy zresztą nie tylko u nastolatków ludzkich, ale także u innych ssaków. To norma - wyjaśnia Mary Carskadon. Dr Carskadon nie wpadła na pomysł swoich badań bez przyczyny. Niepokoiło ją zjawisko, które obserwowała w amerykańskim szkolnictwie od połowy lat 70. zeszłego wieku, mianowicie rozpoczynanie lekcji coraz wcześniej. Trend ten miał trzy przyczyny. Po pierwsze, masowy wymarsz Amerykanek do pracy wyprodukował pierwsze w historii USA pokolenie dzieci z kluczami na szyi. Pojawił się pomysł, by młodzież zaczynała i kończyła lekcje wcześniej, aby wrócić do domu przed młodszym rodzeństwem i zaopiekować się nim pod nieobecność rodziców. Po drugie, zmieniła się filozofia rodzicielstwa - z korporacji do domu przeniosła się koncepcja wyścigu szczurów. Rozpoczęła się era obowiązkowych zajęć dodatkowych oraz huraganowego rozwoju ligowych sportów dla młodzieży, związanych z wymogiem profesjonalnych treningów. Potrzebny był czas, by te ambicje i projekty realizować. Odchudzenie podstawy programowej nie wchodziło w grę, plany lekcji trzeba było raczej poszerzać o nowe przedmioty z zakresu informatyki i obsługi komputerów. Znów więc jedynym sensownym rozwiązaniem był wcześniejszy dzwonek na lekcje. Po trzecie - kwestie finansowe. Amerykańskie szkolnictwo jest w dużej mierze finansowane z lokalnych podatków od nieruchomości. Jeśli są one wyższe i do kasy samorządu wpłynie więcej pieniędzy - szkoły mają się lepiej. W czasach zatapiających wszystko krachów finansowych, takich jak ten sprzed dekady, czy kryzysów budżetowych, jak w Kalifornii za rządów gubernatora Jerry’ego Browna, szkołom może nie starczać nawet na papier toaletowy. Od dawna większości okręgów szkolnych brakuje środków na zakup odpowiedniej liczby gimbusów. Amerykańskie dzieci, z wyjątkiem szczęśliwców z największych miast oraz mieszkańców Wschodniego Wybrzeża, generalnie nie mają możliwości korzystania z transportu publicznego, gimbus jest dla nich jedynym sposobem, by w ogóle dotrzeć do szkoły. Obowiązuje więc system dwurzutowy. W pierwszym rzucie autobusy rozwożą po szkołach gimnazjalistów i licealistów, potem wracają po uczniów podstawówek. Godziny rozpoczęcia lekcji przez tych pierwszych muszą więc być odpowiednio wczesne, by młodsi nie musieli zaczynać ani kończyć zbyt późno. Efekt jest taki, że młodzi Amerykanie zaczynają dziś lekcje co najmniej o godzinę wcześniej niż ich rodzice i dziadkowie - średnio ok. 7.30 rano. Rekordziści, np. licealiści z Niceville na Florydzie czy z Woodinville w stanie Waszyngton, już o 7.00. A pamiętajmy, że gimbus odjeżdża z przystanku co najmniej pół godziny wcześniej. Federalne Centrum ds. Zapobiegania i Kontroli Chorób (CDC) alarmuje, że aż 60 proc. współczesnych amerykańskich nastolatków sypia siedem lub mniej godzin na dobę. Deficyt snu CDC umieściło na swojej liście zagrożeń dla zdrowia publicznego. Odkrycia Mary Carskadon bardzo szybko uruchomiły efekt domina. Eksperci skupili się przede wszystkim na badaniu związków między zaburzeniami i deficytem snu u nastolatków a ich zdrowiem i bezpieczeństwem. Wendy Troxel, psycholożka behawioralna i czołowa aktywistka ruchu na rzecz późniejszego rozpoczynania lekcji, uważa, że mamy do czynienia z regularną epidemią. I choć powoduje ją kilka czynników, efekt jest jeden: pogarszający się stan zdrowia psychicznego i fizycznego młodych. - Co piąty nastolatek przysypia na lekcjach. Deficyt snu przekłada się na gorsze wyniki w nauce i na egzaminach. Istnieje bezpośredni związek między chronicznym niedospaniem a ryzykiem wystąpienia depresji, myśli i prób samobójczych, a także zachowań ryzykownych, takich jak picie, palenie, używanie narkotyków czy przygodne kontakty seksualne - wyjaśnia Wendy Troxel. - Do tego dochodzi sytuacja na drogach. Zmęczenie i rozkojarzenie odpowiadają dziś aż za połowę wypadków samochodowych, którym ulegają ludzie w wieku 16-24 lata.