Premier śpi z bronią przy łóżku, a w szafce nocnej trzyma tysiące euro w gotówce i sztabki złota. Na ulicach zaś od niemal trzech miesięcy trwają codzienne protesty. Oto pocztówka z minionego lata w Bułgarii. Model restauracji systemu rynkowego wprowadzony w Bułgarii po 1989 r. ściągnął na kraj i społeczeństwo upadek cywilizacyjny bez precedensu w całej, trwającej ponad 1,3 tys. lat historii bułgarskiej państwowości. Jedna trzecia Bułgarów wyemigrowała, przemysł w zasadzie nie istnieje, rolnictwo jest w rękach kilku oligarchicznych familii, służba zdrowia i edukacja są w stanie permanentnej zapaści, infrastruktura się rozpada, niemal nic, co publiczne, nie działa, prowincja jest kompletnie wyludniona, wtórny analfabetyzm na dobre zagościł w społeczności romskiej. Jeden rzut oka na wskaźniki opracowywane cyklicznie przez Eurostat wystarczy, by się zorientować, że dzisiejsza Bułgaria to nowy Trzeci Świat - najniższe dochody, największe nierówności społeczne, katastrofa demograficzna. Oczywiście to wszystko nie stało się nagle. Teraz jednak przypominają o tym masowe demonstracje, które od prawie 90 dni nie schodzą z ulic Sofii i kilku większych miast; solidarnościowe protesty mają też miejsce w Wielkiej Brytanii, Francji, Niemczech, Hiszpanii i paru innych dużych ośrodkach bułgarskiej nowej emigracji. Gdzie jest Unia? Społeczeństwo, dosłownie resztkami sił, podjęło masową, desperacką można powiedzieć, próbę zrzucenia transformacyjno-mafijnego jarzma. Niestety, znikąd pomocy. Unia Europejska zajmuje się głównie Białorusią, która do UE wszak nie należy. Tymczasem w Bułgarii dzieje się, jakościowo rzecz biorąc, dokładnie to samo, co jest przedmiotem zachodnioeuropejskiej krytyki w sprawie Białorusi - gangster satrapa rozkrada kraj, nęka społeczeństwo, oligarchiczna wierchuszka bogaci się kosztem dewastacji wszystkiego wokół, nie ma praktycznie żadnych opozycyjnych mediów, korupcja jest podstawowym mechanizmem zarządzania itd. Po trzech miesiącach protestów i licznych potyczkach z policją w centrum Sofii Parlament Europejski zdecydował o przeprowadzeniu debaty o stanie praworządności w Bułgarii. Brzmi znajomo, nieprawdaż? Zerowy efekt takiego teatralnego działania można przewidzieć już teraz. Na pewien paradoks zakrawa fakt, że protestujący dotychczas nie wystąpili z konkretnymi postulatami o charakterze ekonomicznym. Wobec trzecioświatowych standardów, które przyszło znosić Bułgarom, wydawałoby się, że zagniewany lud w pierwszej kolejności zażąda właśnie pieniędzy. Tymczasem słychać głównie nawoływania do dwóch dymisji - premiera Bojka Borisowa i prokuratora krajowego Iwana Geszewa. To wynik dwóch wydarzeń. Wszystko zaczęło się na początku lata od politycznego performance’u, którego centralną postacią był Christo Iwanow, były minister sprawiedliwości w jednym z dawnych rządów Borisowa. Wszedł on w konflikt z Borisowem w sprawie - to znów zabrzmi znajomo - reformy sądownictwa. Cztery lata temu Iwanow założył centrowo-liberalną partię Tak Bułgaria. Ponieważ jednak nie ma żadnych sukcesów politycznych, przypomina o swoim istnieniu wszelkimi sposobami. Tym razem wybrał się, wraz z kilkoma aktywistami, na publiczną plażę nad Morzem Czarnym. Publiczna pozostawała ona od lat wyłącznie formalnie, gdyż wszystkie prowadzące do niej drogi lądowe zostały zamknięte, ponieważ tuż przy niej znajduje się willa-pałac jednego z najważniejszych bułgarskich oligarchów, Ahmeda Dogana, przywódcy partii Ruch na rzecz Praw i Swobód; obecnie już emerytowanego polityka. Iwanow przypłynął więc na tę plażę łodzią, a gdy tylko spróbował z niej wysiąść, kilku krzepkich ochroniarzy brutalnie wepchnęło go z powrotem do wody, co zostało sfilmowane i upublicznione w mediach społecznościowych. Okazało się, że Dogan zagarnął tę część plaży, w dodatku jest ochraniany przez oficerów bułgarskiego odpowiednika SOP, choć nie ma do tego żadnego tytułu. Prokuratorski zajazd w siedzibie prezydenta Chwilę później wybuchł kolejny skandal. Kierowana przez Iwana Geszewa prokuratura krajowa dokonała czegoś na kształt zbrojnego zajazdu na budynek urzędu prezydenta republiki Rumena Radewa, jedynego liczącego się politycznego oponenta Bojka Borisowa. Tuzin pancernych jeepów, policyjni szturmowcy w pełnym wojskowym rynsztunku itd. A wszystko dlatego, że jeden z doradców Radewa miał otrzymać SMS z pytaniem-prośbą o wsparcie czyjejś kandydatury na ambasadora i odpowiedzieć: "Zobaczymy, co da się zrobić". Taka korespondencja okazała się dostatecznym powodem siłowego wtargnięcia do biur konstytucyjnej głowy państwa. Incydent ten doprowadził nie tylko do wojny instytucji w Bułgarii, ale i rozgrzał do czerwoności emocje społeczne, i tak już pobudzone sprawą "plaży Dogana". Rumen Radew jest bowiem jedynym politykiem, który w ciągu 15 lat istnienia prawicowej partii GERB Bojka Borisowa zdołał zadać jemu i jego stronnictwu poważne straty, wygrywając w 2016 r. wybory prezydenckie z poparciem Bułgarskiej Partii Socjalistycznej. Oprócz tego Radew cieszy się bardzo dużym zaufaniem społecznym. Zanim został prezydentem, był cenionym pilotem wojskowym, generałem, dowódcą bułgarskiej obrony powietrznej, nie miał styczności z polityką, nie jest usytuowany w żadnym z oligarchicznych klanów, które faktycznie rządzą Bułgarią. Wszystko to czyni z niego postać najbliższą uczciwemu politykowi; jako taki właśnie jest postrzegany nawet przez tych, którzy nie podzielają jego poglądów. Borisow i cały oligarchiczny zaciąg, dla dobra którego premier zarządza krajem, żywi zatem do niego szczególną nienawiść. Nic dziwnego, że zdarzenie to jest odbierane przez Bułgarów jako bitwa prezydenta poczciwca z rządowo-mafijnym egzekutorem przebranym w prokuratorskie łaszki. Nie wiadomo, na czyje zlecenie działał Geszew. Możliwe, że samego Borisowa, jednak Radew ma i innych poważnych wrogów. Jednym z nich jest Delian Peewski, potężny oligarcha i właściciel większości tytułów medialnych w Bułgarii. Radew kilka razy skutecznie zablokował jego nominację na różne stanowiska. Peewski formalnie należy do partii wspomnianego wcześniej Dogana, jednak tajemnicą poliszynela jest, że działa wspólnie z Borisowem, zapewniając mu uległość mediów, o jakiej Todor Żiwkow (sekretarz generalny Komitetu Centralnego Bułgarskiej Partii Komunistycznej w latach 1954-1989 - przyp. red.) mógł tylko pomarzyć; warto wspomnieć, że Borisow zaczynał karierę właśnie jako osobisty ochroniarz Żiwkowa. Jestem prostakiem i gangsterem Wobec takich okoliczności 9 lipca Bułgarzy zaczęli masowo gromadzić się w centrum Sofii, na placu przed siedzibą prezydenta, by okazać solidarność z Radewem i sprzeciw wobec oligarchicznego chuligaństwa, którego narzędziem stała się najważniejsza prokuratura w kraju. Statystyki i bieda to zatem jedna rzecz, która niewątpliwie towarzyszy protestom jako pewne tło i obraz zapaści cywilizacyjnej, której Bułgaria doznała po 1989 r. Drugą były ostentacyjne gangsterskie ekscesy, jakich dopuścili się tego lata najważniejsi ludzie w państwie. "To było jak polewanie otwartej rany octem", powiedział jeden z protestujących bułgarskiemu dziennikarzowi Nikołajowi Draganowowi, który opublikował na portalu Baricada.org reportaż z 56. dnia protestów, dotychczas najbardziej krwawego. Dodatkowo rozsierdził społeczeństwo fakt, że tym razem prokurator Geszew poczuł się zobligowany do pokazowej akcji w siedzibie prezydenta z powodu SMS-a, z którego nieco na siłę próbuje się uczynić dowód nielegalnego lobbingu i handlu wpływami. Zupełnie nie jest bowiem jasne, komu ewentualnie miał pomóc prezydencki doradca. Natomiast gdy do opinii publicznej wyciekła treść rozmów Borisowa z jego kolegami, Geszew nie tylko nie zrobił nic, ale jeszcze ostentacyjnie lekceważył tę sprawę. A jest ona niezwykle poważna. 12 czerwca w internecie pojawił się plik audio, na którym wyraźnie słychać, jak Bojko Borisow rozmawia z kimś przez telefon. Tożsamość i głos jego interlokutora pozostają nieujawnione. W nagraniu tym premier Bułgarii wyraża się niezwykle wulgarnie o partyjnej koleżance i przewodniczącej Zgromadzenia Narodowego (jednoizbowego parlamentu Bułgarii) Cwecie Karajanczewej. Później następuje monolog Borisowa, w którym chwali się on swoją ignorancją i grubiańskim postępowaniem wobec europejskich polityków i premierów. "Gdy się jest prostakiem, wszystko przychodzi łatwo! Dzisiaj trzy razy musiałem coś tam im [politykom zagranicznym] wyjaśniać, bo przecież nie znam angielskiego. Niewiele nawet rozumiem, więc w ogóle nie mam pojęcia, co oni mówili. Tak że im nagadałem! Naprawdę ostro im w...! D... im po całości! Rozumiesz?! Wszystkim tym premierom i politykom, zagraniczniakom tym... I gdy już się zorientowali, że im n... porządnie, to zaczęli dzwonić i pytać, o co chodzi i dlaczego tak brutalnie, i w ogóle... A ja im wtedy mówię, żeby nie grzali rury, że to wszystkim na dobre wyjdzie, że nie miałem złych zamiarów. Jestem prostakiem, nie znam angielskiego. Coś tam powiedziałem. Myślałem, że oni tego właśnie chcieli. Więc im go zasadziłem w d...! I teraz tam jest! I się nawet kręci!" - relacjonuje swoją działalność premier Bułgarii. Na nagraniach ujawnionych później Borisow chwali się tym, jak zamęczył nielubianego przez siebie biznesmena kontrolami skarbowymi, które zlecił. Nakazuje też swojemu rozmówcy ogłaszać to wszędzie w mediach. "Wszyscy mają wiedzieć, że to ja zleciłem kontrolę Komisji Nadzoru Finansowego w Euroholdzie! To ma być jasne! Bo on normalnie mnie nie słucha!". W kolejnych nagraniach tłumaczy zaś, jak "spali" swojego ministra gospodarki Aleksandyra Manolewa; mianowicie ujawniając, że za europejskie pieniądze wybudował wielki dom, który miał, zgodnie z założeniami finansowanego projektu, służyć jako obiekt turystyczny, a stał się jego pałacem. W ten sposób Borisow planował zniszczyć również dziennikarkę i wówczas kandydatkę na eurodeputowaną Elenę Jonczewą. "Oboje ich załatwię. Co, myślisz, że Jonczewej nie? Też będzie zniszczona. Oboje powieszę! Już wysłałem tam policję i kogo tam jeszcze trzeba. Zobaczysz" - odgraża się Borisow, który, jak się okazuje na innych "taśmach prawdy", może też policję wycofać. To wiemy z podobnych nagrań ujawnionych w roku 2011. Wtedy, w rozmowie z ówczesnym szefem bułgarskich służb celnych Wanjem Tanowem, Borisow nakazuje mu wycofanie funkcjonariuszy z magazynów Michaiła Michowa, oligarchy o wdzięcznym pseudonimie Miszo Piwko (był właścicielem browaru). "Słuchaj, ten cały Miszo Piwko do mnie dzwonił, że jacyś celnicy czy jakaś policja mu się tam zwaliła! O co chodzi?! Weź zadzwoń i ich natychmiast wszystkich wycofaj! Mówiłem ci, że podjąłem konkretne zobowiązanie. Załatw to natychmiast i potem pogadamy!" - słychać wściekłego Borisowa. Kilka miesięcy później Tanow i Michow nie żyli. Tego lata, razem z materiałami audio, wyciekły zdjęcia Borisowa leżącego nago w pościeli w swojej posiadłości w dzielnicy Bojana w Sofii. Na szafce nocnej koło jego głowy widać pistolet, a w otwartej szufladzie pliki banknotów o nominale 500 euro i sztabki złota. Wszystko to składa się na tyleż absurdalną, co żałosną układankę scenek rodzajowych, które bardziej pasują do amerykańskiego serialu gangsterskiego najniższych lotów niż do opowieści o państwie członkowskim Unii Europejskiej. Czy ktoś podczas nadchodzącej debaty o stanie praworządności w Bułgarii zapyta, co Merkel, Junckerowi, Verhofstadtowi czy innym unijnym notablom załatwia Bojko Borisow? Dlaczego instytucje UE i ich przedstawiciele z ustami pełnymi frazesów o praworządności, demokracji i społeczeństwie obywatelskim od ponad dekady tolerują autorytarny oligarchiczny porządek wprowadzany i utrwalany przez bułgarskiego premiera? Dopóki nie usłyszymy odpowiedzi na te pytania, ze strony UE można liczyć najwyżej na groźne kiwanie palcem. Dokładnie tak samo jak w sprawie Polski i Węgier. Bojan Stanisławski