W piątek 24 czerwca 2016 r. Nigel Farage był w szampańskim nastroju. Lider skrajnie prawicowej, nacjonalistycznej partii UKIP należał do architektów kampanii na rzecz wyjścia kraju z Unii Europejskiej. Kiedy zatem około godz. 4 nad ranem BBC podała informację, że nie ma już nawet matematycznych szans na zwycięstwo euroentuzjastów, Farage ogłosił triumf, mówiąc, że data ta przechodzi do historii jako "Dzień Niepodległości, którego Wielka Brytania nigdy nie miała". W jego deklaracji było aż gęsto od symbolicznych nawiązań. W sposób oczywisty grał na uczuciu dumy Brytyjczyków - spadkobierców wielkiego imperium, a przede wszystkim członków narodu, który podbił pół świata, ale sam nigdy nie został podbity. Dlatego w kalendarzu brytyjskich świąt narodowych nie ma dnia niepodległości. Brytania bowiem niepodległa, suwerenna i niezależna od innych ośrodków władzy była zawsze. Nawet z religijnej dominacji Watykanu udało się jej wyswobodzić, kiedy Henryk VIII założył krajową odnogę Kościoła. Z tego właśnie punktu widzenia, przynależność Zjednoczonego Królestwa do Unii Europejskiej była aberracją. Przecież, jeśli Wielka Brytania była częścią jakiejkolwiek wspólnoty, to wtedy, kiedy sama ją zakładała, jak w przypadku Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, założonej w 1931 r. Dlatego brexit miał być świętem wyspiarskiego nacjonalizmu, skierowania go na właściwe tory, odzyskania prestiżu i płynącej z niego niezależności. Zamiast tego, może się okazać nożem, który ostatecznie potnie brytyjską wspólną flagę na kawałki symbolizujące poszczególne części unii. Tej brytyjskiej, nie europejskiej. Rozwód z Brukselą może nieść wiele scenariuszy. Zwłaszcza, że żadna strona nie wie tak naprawdę, na jakich zasadach będzie przebiegać rozstanie. W brytyjskiej polityce wewnętrznej, oprócz wzmocnienia pozycji Borisa Johnsona i potrzeby radykalnych zmian w upokorzonej w grudniowych wyborach Partii Pracy, oznaczać będzie jednak konieczność szybkiego skonfrontowania się z regionalnymi tendencjami prounijnymi. W końcu zarówno większość Szkotów (aż 62 proc.), jak i Irlandczyków z północy (55,8 proc.) opowiedziała się w 2016 r. za pozostaniem w Unii Europejskiej. W obu tych częściach Zjednoczonego Królestwa coraz mocniej pobrzmiewają pytania, dlaczego ich mieszkańcy mają ponosić konsekwencje decyzji Anglii i Walii. Szczególnie że tam brexit wywoła poważne problemy, komplikujące życie setek tysięcy osób. W przypadku Irlandii Północnej komplikacja jest oczywista. Nieobecność Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej oznacza przywrócenie fizycznej granicy pomiędzy Republiką Irlandii a zajmującą prawie cały Ulster częścią Zjednoczonego Królestwa. W praktyce - odtworzenie nieużywanych od prawie stulecia 206 punktów granicznych, często na prywatnych posesjach lub w samym środku wiosek i miasteczek. Konieczność odprawy celnej wymusi kolejki i przyblokuje każdy z 76 mln pojazdów, które rocznie jeżdżą z północy na teren Republiki Irlandii i w drugą stronę. Z irlandzkiego punktu widzenia, brexit to bardzo kosztowna zabawa - za ponad 5 mld funtów rocznie. Boris Johnson doskonale zdaje sobie sprawę z konsekwencji gospodarczych dla tego regionu. Dlatego rozważa jeszcze inne rozwiązanie - postawienie granicy nie pomiędzy dwiema Irlandiami, ale pomiędzy Ulsterem a resztą Brytanii. W ten sposób, mieszkańcy północy Zielonej Wyspy pozostaliby niejako zrzeszeni z Unią Europejską, również w imię uniknięcia nowej odsłony irlandzkiej wojny domowej. Brexit bowiem to także ryzyko rozdrapania starych ran, o czym informowali już nawet przedstawiciele niedawno reaktywowanej Irlandzkiej Armii Republikańskiej (IRA). Problem w tym, że taki scenariusz irlandzkim republikanom zapewne by się spodobał, ale rozwścieczyłby unionistów z Ulsteru, opowiadających się za utrzymaniem Zjednoczonego Królestwa. Nie mówiąc już o bardziej konserwatywnym, miejscami wręcz nacjonalistycznym elektoracie w pozostałych częściach Wielkiej Brytanii. Wreszcie praktyczne pozostawienie Irlandii Północnej we Wspólnocie Europejskiej mogłoby otworzyć drogę do zerwania jej związku z Londynem i ponownej unifikacji obu Irlandii. Scenariusz ten dawno przestał być rozpatrywany w kategoriach political fiction, zwłaszcza po ostatnich wyborach na Zielonej Wyspie. 8 lutego Irlandczycy wybrali nowy parlament, a w nim aż 37 posłów z kontrowersyjnej partii Sinn Féin. Ugrupowanie to, aktywne na terenie zarówno Republiki Irlandii, jak i Irlandii Północnej, dawniej miewało nawet personalne związki z IRA, a dziś na powrót wprowadza do głównego nurtu debaty publicznej temat połączenia obu państw. Idei tej niedawno poświęcił okładkę brytyjski tygodnik "The Economist", dając dowód, że jest omawiana nie tylko w Ulsterze, ale i w Londynie. Ewentualny precedens w sprawie Irlandii Północnej przełożyłby się też na sytuację w Szkocji. Tam bowiem do jednoznacznie proeuropejskich nastrojów społecznych dochodzi również olbrzymi sukces Szkockiej Partii Narodowej (SNP) w wyborach parlamentarnych sprzed trzech miesięcy. 12 grudnia wygrała ona w cuglach, zdobywając 45% głosów i 48 miejsc w parlamencie. Dodajmy, że mowa tu o parlamencie w Londynie, tak więc szkoccy nacjonaliści mogą teraz wykrzykiwać swoje postulaty Borisowi Johnsonowi prosto w twarz. A mają je sprecyzowane i w zasadzie sprowadzające się do jednego: kolejnego referendum na temat niepodległości. Pierwsze głosowanie w tej sprawie odbyło się w 2014 r. Już wtedy otaczała je aura nacjonalistycznego zrywu - Szkoci mieszkający na co dzień nawet w najodleglejszych częściach świata, deklarowali powrót do ojczyzny na czas referendum, dążenia niepodległościowe popierali szkoccy celebryci: aktor Sean Connery i tenisista Andy Murray. Ostatecznie do rozwodu z Londynem nie doszło - unioniści zwyciężyli stosunkiem głosów 55,3 proc. do 44,7 proc. Nie znaczy to jednak, że o wyjściu ze Zjednoczonego Królestwa ktokolwiek w Szkocji zapomniał. Wręcz przeciwnie. Szefowa SNP Nicola Sturgeon złożyła już formalny wniosek w londyńskim parlamencie, prosząc o przyznanie jej uprawnień do przeprowadzenia kolejnego referendum. Boris Johnson zapowiedział, że wszelkie takie próby będzie blokował, jednak brytyjscy konstytucjonaliści twierdzą, że może nie być w stanie. W najgorszym razie Wielką Brytanię czeka scenariusz hiszpański, znany z katalońskiego referendum z października 2017 r. Szkoci mogą próbować przeprowadzić głosowanie niezależnie od rządu Jej Królewskiej Mości, wpędzając w ten sposób cały kraj w okres politycznej niestabilności i społecznego chaosu. Wreszcie - nie najlepiej o szansach na przetrwanie Wielkiej Brytanii w obecnym kształcie świadczy stan jedynej instytucji, która wciąż trzyma unię razem - monarchii Windsorów. Elżbieta II, symbol trwałości i stabilności rodziny królewskiej, skończy w tym roku 94 lata i nie wiadomo, jak długo jeszcze będzie zasiadać na tronie. Wróci wówczas pytanie zadawane na Wyspach od lat. Czy jej syn, książę Karol, uważany powszechnie za zbyt mało charyzmatycznego, aby przejął tron, zrzeknie się go na rzecz starszego syna, Williama? A nawet jeśli ten scenariusz się urzeczywistni, to czy William udźwignie brzemię bycia następcą monarchini lubianej i szanowanej nawet poza Anglią? Prof. David Edgerton, historyk z londyńskiego King’s College, jest zdania, że śmierć Elżbiety może być "gwoździem do trumny" monarchii, choć bardziej metaforycznie niż dosłownie. Jego zdaniem, przetrwa ona w niezmienionej strukturze, ale straci na ważności - politycy nie będą się tak liczyć ze zdaniem Williama, jak liczą się teraz z jego babcią. Bardziej lewicowi i centrowi wyborcy też raczej mu nie zapomną, że w konflikcie wokół rezygnacji Harry'ego i Meghan Markle z obowiązków w rodzinie królewskiej nie stanął w obronie emancypującego się brata, ale wybrał stronę właśnie apodyktycznej, konserwatywnej babci. Książę Cambridge dzisiaj coraz częściej dzieli, niż łączy Brytyjczyków. A jeśli weźmie się pod uwagę, że i tak jest najbardziej po Elżbiecie lubianym royalsem, przyszłość monarchii nie wygląda różowo. Zjednoczonemu Królestwu naprawdę grozi więc rozpad. Pytanie tylko, czy nie będzie to rozpad naturalny. Prof. Edgerton jest zdania, że tak. W "New York Timesie" nazwał retorykę brexitowców "fantazją o wspólnym brytyjskim narodzie", która "wraz z wyjściem z Unii przestanie istnieć". Wielka Brytania zatem może znów będzie wielka, ale może przestać być brytyjska. Mateusz Mazzini