Na wspólnym zdjęciu wyglądają jak dwójka szkolnych kujonów, rywalizujących o miano najlepszego ucznia w klasie. Oboje znają siłę swojego przeciwnika, doceniają jego potencjał, jednak najchętniej pozbyliby się go z pola widzenia. Zmuszeni do zapozowania obok siebie, uśmiechają się, bo wiedzą, że tak wypada. W taki mniej więcej sposób można odczytać mowę ciała założyciela Facebooka, Marka Zuckerberga i Věry Jourovej, wiceszefowej Komisji Europejskiej, zajmującej się kwestiami praworządności we Wspólnocie. Amerykański miliarder przyjechał w ubiegłym miesiącu na Stary Kontynent, by rozmawiać z unijnymi liderami na temat przyszłości jego firmy w Europie. Choć pozycja Facebooka jako absolutnego monopolisty wśród platform społecznościowych jest niezagrożona, ucieleśnia on problem, jaki Europa ma z technologicznymi gigantami. Trudno na nich cokolwiek wymusić, bo wszyscy najwięksi gracze na tym polu są podmiotami wywodzącymi się z innych kontynentów. Europejczycy porozumiewają się na Facebooku i Twitterze. Te aplikacje są zainstalowane w telefonach amerykańskiego Apple’a i koreańskiego Samsunga. Ich dane przechowywane są w chmurach zbudowanych przez wywodzące się z USA firmy Microsoft i Amazon, a kolejną technologiczną rewolucję obiecuje im chiński Huawei, lider technologii 5G. Europa, nie tylko zresztą w branży technologicznej, jest całkowicie zależna od obcych gigantów. Dlatego Komisja Europejska pod przewodnictwem Ursuli von der Leyen nie tylko chce ograniczyć prawa internetowych koncernów, ale też zabiega, by godnym rywalem dla nich stała się wreszcie spółka wywodząca się z krajów członkowskich. Niestety, ambicje von der Leyen i Jourovej szybko może zweryfikować rzeczywistość rynkowa. Z powstaniem unijnego giganta jest bowiem jeden podstawowy problem - nie widać chętnych do jego założenia. I nie chodzi tu o niedobór talentów - tych nie brakuje, mimo rosnącej liczby europejskich przedsiębiorców wybierających życie w Dolinie Krzemowej, w krajach Bliskiego Wschodu czy nawet w Australii i Japonii. Europejczycy zwyczajnie nie palą się do zakładania własnych biznesów. Nie tylko w sektorze nowych technologii, wśród start-upów, ale także w bardziej tradycyjnych gałęziach gospodarki. Dominacja globalnych koncernów może być o tyle trudniejsza do pokonania, że mieszkańcy Europy czują się jak najbardziej komfortowo, pracując dla nich, a nie tworząc bezpośrednią konkurencję. W opublikowanym kilka tygodni temu przez brytyjski "The Economist" zestawieniu krajów o najniższym odsetku aktywnej zawodowo populacji prowadzącej własne przedsiębiorstwa, najgorsza dziesiątka zawiera aż sześć państw europejskich. Obecność Kosowa na przedostatnim miejscu, zaraz za południowoamerykańskim Surinamem, z zaledwie 4% przedsiębiorców, nie powinna dziwić ani skłaniać do kontynentalnego alarmu. Ale już fakt, że niewiele wyższe wskaźniki odnotowano w należących do Unii Bułgarii, Belgii, Francji, Włoszech i Niemczech (poniżej 6%), każe się zastanawiać, dlaczego spadają szanse na znalezienie wśród Europejczyków nowego Zuckerberga, Jobsa czy Elona Muska. Jedną z pierwszych odpowiedzi jest stosunkowo wysokie w tej części świata nasycenie rynku starymi, dużymi i wciąż dobrze radzącymi sobie przedsiębiorstwami. Europa, nawet zjednoczona i liczona wspólnie, jest nieporównywalnie mniejsza od Stanów Zjednoczonych czy rynków azjatyckich, więc nowi gracze, niejako z definicji, już na starcie muszą się rozpychać znacznie mocniej, a nie każdy jest w stanie tę walkę wygrać. Dlatego, jak podkreśla magazyn "Quartz", w przypadku spółek europejskich dochodzi do paradoksalnej sytuacji, co widać zwłaszcza wśród start-upów. Ujmując rzecz w skali globalnej, najlepiej radzą sobie te, których krajowe rynki były albo za małe, żeby je wyżywić, albo zbyt przesycone, żeby je zauważyć, więc nowe twory natychmiast musiały myśleć o międzynarodowej ekspansji. Jako najbardziej chyba rozpoznawalny przykład podaje się tu Spotify, założoną w Szwecji platformę do słuchania muzyki w internecie. Dominująca w tej chwili nad rywalami z USA i Azji spółka od razu projektowana była z myślą o sukcesie zagranicznym, bo zajęcie nawet monopolistycznej pozycji na samym szwedzkim rynku nie przyniosłoby znaczącego sukcesu komercyjnego. Nie wszędzie jednak ten schemat udaje się łatwo powielać. Również dlatego, że rodzące się europejskie spółki niekoniecznie mogą liczyć na wsparcie tutejszych inwestorów. Ci bowiem coraz częściej spoglądają na kraje byłego Trzeciego Świata i globalnego Południa, uznając je za rynki ciekawe i na pewno wciąż nieodkryte. Według danych opublikowanych przez portal Crunchbase, platformę wiedzy i informacji dla środowiska startupowego, prym w inwestowaniu w dawne kolonie wiodą Hiszpanie, coraz wyraźniej preferujący wspieranie spółek w Ameryce Południowej, a nie we własnym kraju. Iberyjski gigant telekomunikacyjny Telefónica tylko w latach 2011-2018 zainwestował na kontynencie 80 mln dolarów, niewiele mniejsze kwoty przelał tam bank Sabadell. Hiszpanie tworzą w Ameryce Południowej akceleratory przedsiębiorstw, programy szkoleniowe, sponsorują kierunki studiów magisterskich na prywatnych uczelniach biznesowych. Wolą to robić za oceanem niż na Półwyspie Iberyjskim, bo najczęściej wiąże się to ze znacznie mniejszą biurokracją, z przychylnością lokalnych władz i ulgami z ich strony oraz niższymi kosztami, w tym kosztami pracy. Katie Griffing z agencji wizerunku publicznego Launchway Media w tekście dla Crunchbase podkreśla, że karmione europejskimi pieniędzmi spółki z globalnego Południa z impetem wchodzą potem na rynki Starego Kontynentu. Z reguły są już wtedy doświadczone, przeszły kilka stadiów rozwoju, w dodatku europejscy patroni wyposażają je we wsparcie również w tej ekspansji. Europejskie spółki wpadają więc w pewną wariację pułapki średniego rozwoju - są droższe w utrzymaniu i prowadzeniu niż potencjalni konkurenci z Azji Południowo-Wschodniej, Afryki czy Ameryki Południowej, a żeby rywalizować z amerykańskimi potentatami, brakuje im lokalnego wsparcia finansowego i globalnej wizji rozwoju. Oprócz problemów z przebiciem się czynnikiem zniechęcającym Europejczyków do pójścia na swoje są trudności w samym starcie, zwłaszcza związane ze zgromadzeniem kapitału początkowego i przedarciem się przez biurokratyczne zasieki. Kapitału młodzi nie mają za bardzo skąd brać - według najnowszych danych Komisji Europejskiej bez pracy w Unii pozostaje prawie 15% osób poniżej 25. roku życia. Liczby te wyglądają jednak znacznie gorzej w co najmniej kilku dużych europejskich gospodarkach. Bez zatrudnienia jest w tej chwili co trzeci młody Hiszpan i co czwarty młody Włoch. W dodatku utopią pozostają obrosłe już legendą reformy mające upraszczać zakładanie własnej spółki. Choć z roku na rok sytuacja w Europie pod tym względem się poprawia, tutejszym gospodarkom wciąż daleko do wyników chociażby anglosaskich. Jak pokazują dane Banku Światowego, zebrane na potrzeby rankingu przyjazności przedsiębiorcom Doing Business, średni czas zarejestrowania firmy w Stanach Zjednoczonych wynosi 4,5 dnia, a w Australii tylko 2 dni. Dla porównania w Niemczech to 8 dni, w Szwecji - 7,5 dnia, w Hiszpanii - 12,5 dnia, a w Polsce - 37,5. Wreszcie Europejczyków do prowadzenia własnych spółek ani nie zachęcają, ani nie przygotowują ich macierzyste systemy edukacyjne. Tuula Teeri, rektor fińskiego Aalto University w Espoo, jest zdania, że największy błąd europejskich uczelni polega na tym, że kształtują przyszłych naukowców, często z bardzo mocnym naciskiem na teorię, niekoniecznie zachęcając ich do komercjalizacji swoich umiejętności. "Uczymy ich na nasze podobieństwo, żeby byli pracownikami naukowymi, ale musimy sobie uświadomić, że nie damy rady sami zatrudnić wszystkich studentów, których kształcimy", stwierdza w rozmowie z portalem ScienceBusiness.net. Fakt, że stosunkowo wysoki odsetek młodych Europejczyków decyduje się na studia, też często opóźnia ich start na rynku pracy. To z kolei skraca czas na pierwsze porażki, upadki, zbieranie doświadczeń. Tuula Teeri podkreśla, że nie można jednoznacznie stwierdzić, że studia tylko pomagają lub tylko przeszkadzają w prowadzeniu własnej firmy, ale znaczący przechył tego modelu w którąś stronę nie sprzyja rozwojowi rynku prywatnego. Są również optymiści, którzy uważają, że pustka na europejskim rynku i niechęć do zakładania firm to chwilowa zapaść i szansa, którą należy wykorzystać. Nadzieję widzą właśnie w nowej Komisji Europejskiej, która chce osłabić pozycję amerykańskich gigantów i stworzyć przestrzeń dla unijnych spółek. Czas europejskich przedsiębiorców może zatem dopiero nadejść. Mateusz Mazzini