Kiedy Daniel Franklin, postawny mężczyzna w okularach, wszedł na początku stycznia 2017 r. do sali wykładowej wydziału nauk politycznych University College w Londynie, niewielu spodziewało się spektakularnego wystąpienia. Redaktor tygodnika "The Economist", odpowiedzialny za "Świat w najbliższym roku", sztandarowy projekt wydawnictwa opisujący trendy polityczne i ekonomiczne w nadchodzących miesiącach, miał poprowadzić wykład właśnie na ten temat - przewidywania przyszłości w rocznej perspektywie. I choć Franklin wspominał o ważnych rocznicach, wyznaczonych w kalendarzu wyborach i koniecznych do podjęcia decyzjach, ku zdziwieniu publiczności najwięcej miejsca poświęcił innej dziedzinie. Mówił o wyzwaniach stojących przed edukacją, zwłaszcza wobec wymagań rynku pracy. Franklin wymienił kilka profesji, które zdaniem analityków "The Economist" będą szczególnie poszukiwane w najbliższych latach. Na liście znalazły się zawody, które intuicyjnie umieściłoby tam prawdopodobnie wielu ludzi z nie tak wielkim zapleczem merytorycznym, np. pielęgniarze czy opiekunowie osób starszych lub technicy instalacji fotowoltaicznych. Dziennikarz wskazał jednak także takie kwalifikacje, które trudno przypisać konkretnemu wykształceniu. Największe poruszenie zgromadzonych wywołali trenerzy botów - osoby odpowiedzialne za przygotowanie programów opartych na sztucznej inteligencji, potrafiących rozwiązywać podstawowe problemy w sektorze usług, głównie w centrach obsługi klienta. Niewielu w ogóle wiedziało o istnieniu takiego zawodu, jeszcze mniej słuchaczy potrafiło wskazać potrzebne kwalifikacje. Franklin wyjaśnił, że do trenowania botów, czyli systematycznego ich poprawiania aż do momentu, kiedy interakcja z nimi będzie najbardziej przypominać kontakt z żywym człowiekiem, świetnie nadają się absolwenci antropologii, którzy mają przynajmniej podstawową wiedzę z zakresu programowania i uczenia maszynowego. A o takich nie jest łatwo. Co najwyżej można znaleźć pojedyncze kursy magisterskie z poszczególnych dziedzin na amerykańskich i brytyjskich uczelniach. Trenerzy botów to jednak doskonała ilustracja tego, co czeka nas w przyszłości na rynku pracy. Potrzebne będą zawody, których dotychczasowa edukacja nie uwzględniała, więc siłą rzeczy szkoły czy uczelnie nie były w stanie przygotować do nich swoich uczniów i studentów. Jak zatem zreformować edukację, jeśli nie da się przewidzieć celów, którym ma ona służyć? Badacze z amerykańskiego University of Southern California uważają, że pierwszą kwestią do rozwiązania będzie samo istnienie systemu edukacyjnego jako złożonego, centralnie sterowanego organizmu z uśrednionymi programami, egzaminami i czasem trwania. Dziś w większości krajów rozwiniętych mamy bowiem do czynienia z obowiązkiem szkolnym, w ramach którego uczniowie realizują z góry ustalony program w podziale na dyscypliny zdefiniowane często jeszcze w XIX w. James Sanders, były współpracownik administracji Baracka Obamy, obecnie dyrektor inicjatywy edukacyjnej EdTechTeam, twierdzi, że należy podać w wątpliwość wszystko, co dziś tworzy struktury oświaty. Począwszy od samej instytucji szkoły jako fizycznej placówki, do której dzieci codziennie przychodzą, by się uczyć. Sanders jest zdania, że skoro większość zawodów przyszłości będzie mieć charakter hybrydowy, czyli będzie wymagać różnych kompetencji dziś przypisanych odmiennym dyscyplinom, prowadzenie zajęć w klasycznym modelu z podziałem na przedmioty nie będzie miało większego sensu. Dlatego przyszłością oświaty jest edukacja głęboko spersonalizowana, w której nie będzie ani obowiązkowych przedmiotów, ani nawet samego obowiązku szkolnego. Uczniowie i rodzice będą konstruować własne wykształcenie z dostępnych kursów koncentrujących się na rozwijaniu umiejętności, a nie przekazywaniu wiedzy. W dodatku wiele z tych kursów realizowanych będzie za pomocą narzędzi internetowych, takich jak komunikatory i wideokonferencje. Szkoła jako jeden wielki budynek stanie się nie tylko nieekonomiczna, ale przede wszystkim zbędna. Sanders oraz Bill Gates, twórca Microsoftu, multimiliarder i filantrop, uważają też, że diametralnie zmieni się rola nauczycieli. Zamiast być wykładowcami hierarchicznie przekazującymi wiedzę uczniom, zostaną raczej mentorami zindywidualizowanego procesu kształcenia. Będą doradzać, zamiast wymagać, wskazywać drogę, ewentualnie modyfikować wybory edukacyjne ucznia pod kątem zmian technologicznych i ewolucji rynku pracy. Zaniknie też socjalizująca funkcja szkoły jako miejsca nabywania kompetencji społecznych. Dostępność materiałów przez internet oraz likwidacja podziału na kursy, klasy czy roczniki spowoduje, że relacje międzyludzkie kształtować będzie co najwyżej wspólnota zainteresowań konkretnymi kursami. Ten ostatni element będzie kluczowy również dlatego, że z powodu wysokiego tempa rozwoju technologicznego będziemy musieli się uczyć prawie przez całe życie. Wielu ekspertów zauważa w tym paradoks przyszłości edukacji. Z jednej strony, w obecnym kształcie trwa zbyt długo, żeby nadążyć za ewolucją rynku pracy - nowe profesje powstają, kiedy kolejne pokolenia chodzą jeszcze do szkoły i nie zdążą już się przestawić na pojawiające się trendy. Z drugiej jednak - rozpędzona machina zmian technologicznych i tak zmusi nas do nieustannego nabywania nowych kompetencji. Dlatego bardzo ważne będzie zapewnienie szerokiego wachlarza możliwości edukacji dla dorosłych, bez względu na ich wiek i zdobyte wcześniej doświadczenie. Jay Cross, autor książki "Informal Learning" (Nieformalna edukacja), szacuje, że aż 80% wiedzy, którą posługują się na co dzień wykwalifikowani pracownicy, nabywane jest w sposób nieformalny lub po zakończeniu edukacji w szkole czy na uczelni. Cross podkreśla znaczenie udziału w wydarzeniach branżowych, posiadania mentora w miejscu pracy czy dalszego kształcenia się już w ramach wykonywania swojego zawodu. Ten ostatni element powinien być traktowany na równi z codzienną pracą, bo tylko w ten sposób uda się zapewnić pracowników zorientowanych w technologiach i wymaganiach poszczególnych sektorów gospodarki. Dlatego - co podkreśla również Gates, a widoczne jest w analizach OECD i ONZ - tak ważne jest, żeby dostęp do dalszej edukacji i profesjonalnej wymiany myśli zapewnić absolutnie wszystkim pracownikom na każdym poziomie struktury firmy. W dodatku musi to być codzienną praktyką, a nie czymś odświętnym, dla wybranej części kadry - podkreśla z kolei Christiaan Henny z portalu eLearningindustry.com. Co jednak z dorosłymi studentami, których jest coraz więcej? Niedawny raport amerykańskiego Departamentu Edukacji pokazał, że w USA jeden na pięciu studentów na poziomie college’u (polskie studia licencjackie) wychowuje co najmniej jedno dziecko. Upowszechnienie się edukacji wyższej, połączone z kurczeniem się w wielu krajach klasy średniej, i koniecznego łączenia pracy z nauką powoduje, że ten trend będzie przybierał na sile. Studenci rodzice są dla systemów edukacyjnych wyzwaniem. Ważne zatem będzie zapewnienie im dostępu do materiałów naukowych bez względu na miejsce i czas, w którym będą z nich korzystać. Na pierwszy rzut oka problem ten rozwiązuje internet i wspomniany e-learning, nauka przez komputer. Nie wszystko jednak da się zrobić z ekranu własnego laptopa. W wielu krajach przeszkodą do rozwoju e-learningu są prawa własności intelektualnej. Uczelnie nie nagrywają wykładów swoich profesorów i nie udostępniają ich w sieci, bo nie chcą się dzielić dorobkiem naukowym kadry za darmo. Jeśli zaś to robią - odbywa się to często za wysoką opłatą. Poza tym wiele z kwalifikacji potrzebnych na dzisiejszym rynku pracy, w tym znajomość języków obcych, najlepiej nabywa się poprzez interakcję z innymi ludźmi. Kluczem do jej zapewnienia mogą być projekty edukacyjne łączące ze sobą przez internet uczniów o podobnych potrzebach. Jeden z nich ruszył niedawno na polskim rynku - start-up Nativated oferuje konwersacje online po angielsku ze studentami najlepszych brytyjskich uczelni na wybrane tematy. Rozmawiać mogą wszyscy, w tym dorośli. Bo dziś, być może bardziej niż kiedykolwiek, prawdą stało się powiedzenie, że człowiek uczy się przez całe życie. Mateusz Mazzini