W pierwszych dniach maja rząd Nepalu rozpoczął jedną z najdroższych i najbardziej skomplikowanych logistycznie operacji w swojej historii. Nie chodziło jednak o działania militarne, inwestycje infrastrukturalne ani o akcję ratunkową dla zagrożonych himalaistów. Tamtejsza narodowa agencja turystyczna wysłała 14 wspinaczy (w tym po przeszkoleniu wojskowym) w najwyższe partie Himalajów. Cel: znieść śmieci pozostawione przez zespoły wspinaczkowe. Początkowo władze tego małego państwa zakładały, że drużyna zbierze 10 ton odpadów w ciągu półtora miesiąca rotacyjnej misji. Kiedy jednak waga śmieci przekroczyła 3 tony, zanim jeszcze rządowi wspinacze podeszli pod najwyżej położone obozy w drodze na Mount Everest, plany trzeba było zweryfikować - głównie dlatego, że bez pomocy helikoptera nepalscy himalaiści nie dawali już rady znosić resztek sprzętu, puszek po jedzeniu, butli z tlenem czy... pamiątek pozostawionych w górach. Zalewająca Himalaje fala śmieci jest o tyle trudnym do zrozumienia zjawiskiem, że teoretycznie dotyczy jednego z najtrudniejszych do eksploracji miejsc. Tymczasem wyprawy wysokogórskie, do których zaliczają się komercyjne wejścia na najwyższe szczyty świata, stały się w ostatnich latach jedną z najszybciej rozwijających się gałęzi turystyki. Tylko na Everest, według danych Nepalskiej Agencji Turystycznej, co roku wchodzi kilkaset osób. Rok 2018 był pod tym względem przełomowy, bo na szczycie najwyższej góry świata zameldowało się 807 osób. To ponad 20% wszystkich ludzi, którzy kiedykolwiek wspięli się na Everest, odkąd Edmund Hillary i Tenzing Norgay zrobili to po raz pierwszy 66 lat temu. Sam region wokół Everestu odwiedzany jest rocznie przez, według różnych szacunków, 35-50 tys. osób. Skalę wzrostu popularności tego kierunku i sposobu spędzania czasu najlepiej pokazuje jednak statystyka przyjazdów dotycząca całych Himalajów. Climate Himalaya, organizacja pozarządowa zajmująca się wpływem turystyki na górskie środowisko naturalne, ocenia, że tę część świata odwiedziło w 2018 r. ponad 700 tys. osób, czyli o prawie dwie trzecie więcej niż 20 lat temu. Miejscowa administracja stara się walczyć z plagą śmiecenia na wysokościach, ale efekty są ograniczone. Od sześciu lat w Nepalu obowiązuje "depozyt odpadowy" w wysokości 4 tys. dol. od zespołu wspinaczkowego. Pieniądze trafiają z powrotem do turystów, jeśli ci zniosą z gór co najmniej 8 kg śmieci na osobę. Według oficjalnych danych robi to niestety tylko połowa wspinaczy. Pieniądze wprawdzie trafiają do państwowej kasy, ale śmieci zostają wysoko w górach, głównie w obozach. Skalę zaśmiecenia najlepiej obrazuje lutowa interwencja chińskich władz, formalnie administrujących pierwszym obozem pod Everestem, znajdującym się na terenie Tybetu. Chińczycy zamknęli go na kilkanaście dni dla turystów, pozwalając przebywać w nim wyłącznie zespołom sportowym, które zadeklarowały wcześniej wejście na sam szczyt. Tylko w ten sposób dało się zebrać wszystkie pozostawione tam odpady. Rosnąca liczba turystów w Himalajach to skutek uboczny globalizacji. Na świecie jest coraz więcej osób na tyle zamożnych i dobrze wytrenowanych, by mogły sobie pozwolić na wakacje w takiej właśnie formie. Na nich z kolei nauczyły się zarabiać rządy krajów azjatyckich, zwłaszcza Chin i Pakistanu - dawniej niesamowicie restrykcyjnych, rzucających przybyszom z innych kontynentów biurokratyczne kłody pod nogi. Przy czym problemem są nie tylko pozostawione przez nich śmieci. Jak zauważa Tobias Spaltenberger, niemiecki badacz zajmujący się zmianami klimatycznymi w Himalajach, więcej osób na tamtejszych szlakach, niekoniecznie najwyżej położonych, przyczynia się do ich wręcz masowej degradacji biologicznej: erozji gleb, ciągłego poszerzania oraz niszczenia tradycyjnych przejść. Turyści zadeptują również niższe partie gór, zmniejszając obszar pokryty przez rośliny. Co więcej, dodaje Spaltenberger, ich obecność coraz częściej zmusza rdzennych mieszkańców do porzucania pierwotnych szlaków i wytyczania nowych ścieżek, co jeszcze bardziej ogranicza teren objęty wegetacją. A choć turystyka wysokogórska powoduje górę problemów natury ekologicznej, i tak daleko jej do katastrofy, którą wakacyjne trendy wywołują na morzach i oceanach. Odpowiedzialna za ten kataklizm jest przede wszystkim branża wielkich wycieczkowców, mogących zabrać na pokład kilka tysięcy pasażerów i oferujących wielotygodniowe rejsy po wszystkich zakątkach świata. Allan E. Jordan z portalu Maritime Executive podaje, że w 2018 r. sektor ten urósł o 4% rok do roku i aż o 20% w ciągu ostatniego pięciolecia. Wiodący armatorzy oddają co roku do użytku nawet 10 transoceanicznych wycieczkowców. Największy, "Symphony of the Seas", nazywany również koszmarem ekologów, może zabrać na pokład aż 5,4 tys. turystów i ponad tysiąc osób obsługi. Liczby te nabierają zupełnie innego znaczenia, gdy umieści się je w kontekście produkowanych przez wycieczkowce zanieczyszczeń. Amerykańska Agencja ds. Ochrony Środowiska (EPA) szacuje, że jeden turysta w czasie siedmiodniowego rejsu produkuje lub przyczynia się do wyprodukowania takiej samej ilości zanieczyszczeń wyemitowanych do atmosfery jak w ciągu 18 dni na stałym lądzie. Do tego należy dodać prawie 100 tys. litrów ścieków, które dziennie generuje typowy statek pasażerski, 700 tys. litrów zanieczyszczonej wody oraz wcale nie takie rzadkie przypadki przeciekających instalacji silnikowych, powodujących wycieki paliwa i mieszanie się odpadów przemysłowych z wodami oceanicznymi. Wycieczkowce są groźne dla środowiska nie tylko dlatego, że śmiecą i plują ściekami. Przede wszystkim zawożą turystów tam, gdzie ich do tej pory nie było i gdzie ich obecność na wielkim statku może być szczególnie niebezpieczna dla miejscowych ekosystemów. W ubiegłym roku wycieczkowiec "Crystal Serenity" jako pierwszy, w trakcie 32-dniowego rejsu, pokonał trasę z Anchorage na Alasce do Nowego Jorku tzw. przejściem północno-zachodnim. W dodatku zrobił to z tysiącem pasażerów. Przeprawa była możliwa oczywiście dlatego, że podnosi się temperatura oceanów, a cieśniny na północy kontynentu nie są już skute lodem. Choć plany rejsu przejściem północno-zachodnim oprotestowali ekolodzy, właściciel statku, firma Crystal Cruises, już zapowiedział, że w przyszłym roku zwoduje polarny megajacht, jeszcze lepiej przystosowany do nawigowania po trudnych obszarach Oceanu Arktycznego. Do listy szkodliwych trendów w turystyce XXI w. dopisać należy co najmniej kilka innych zjawisk. Wyjazdy eksploracyjne na wyspy Indonezji, Malezji i do dżungli amazońskiej, obiecujące unikatowe doświadczenie przejścia nowym, niewykarczowanym szlakiem do miejsc, które "nigdy nie widziały białego człowieka", to najnowsza moda wśród zamożniejszych turystów. Tu najpopularniejszym kierunkiem jest brazylijskie Manaus, miasto w sercu Amazonii. Stamtąd za jedyne 60 dol. pojedziemy do miasteczka Tupé, skąd przewodnicy zabierają chętnych do "miejsc, z których można obserwować Indian w ich nienaruszonym środowisku". Co prawda, dużo jest w tym teatru, bo śledztwo dziennikarzy BBC w 2015 r. ujawniło, że Indianie rzekomo nieznający białych ludzi są opłacani przez przewodników z Manaus, jednak nie to jest największym przekleństwem tzw. turystyki eksploracyjnej. Wycieczki w głąb dżungli wiążą się z wycinaniem coraz to nowych i poszerzaniem starych szlaków, wypalaniem dżungli i pokazowymi "amazońskimi polowaniami", czyli strzelaniem do dzikich zwierząt czy łowieniem ryb za pomocą lasek dynamitu. Na szczęście istnieją też we współczesnej turystyce trendy znacznie bardziej ekologiczne. W kilku krajach europejskich, przede wszystkim w Szwecji i Finlandii, coraz popularniejsza jest agroturystyka połączona ze spacerami, podczas których wspólnie zbiera się śmieci z lasów, łąk czy plaż. Na Starym Kontynencie silny jest także ruch poparcia dla poszerzenia siatki nocnych pociągów międzynarodowych, będących znacznie bardziej ekologiczną alternatywą dla podróży lotniczych. Wszystko to jednak ginie w oceanie śmieci i zanieczyszczeń powodowanych przez przemysł turystyczny. Przemysł, który należy już nazywać przemysłem ciężkim.Mateusz Mazzini