Można zestawiać go z rządem w Belgradzie, bo kontrolowana przez niego firma przynosi roczne zyski większe od całego PKB Serbii. Można też go nazywać nowym Nicolą Teslą, bo znany naukowiec "wynalazł wiek XX", a Mark Zuckerberg stworzył główne narzędzie komunikacyjne kolejnego stulecia. Ale kij ma dwa końce - pochwały mieszają się z krytyką poczynań Zuckerberga, który bywa opisywany jako bohater rodem z Orwella, bo o internautach korzystających z jego platformy wie wszystko i robi z tą wiedzą, co mu się podoba. Nazywa się go również zabójcą mediów, bo sam Facebook zarabia na reklamach więcej niż wszystkie amerykańskie gazety (drukowane i internetowe) razem wzięte. Opowieści byłych współpracowników i najbliższych znajomych nadają mu z kolei rys dyktatorski. Z nielicznych historii wyciekających do mediów wyłania się osoba owładnięta obsesją swojego wizerunku i ręcznego sterowania firmą niemal na każdym jej poziomie. Sam kontroluje 60 proc. akcji swojej spółki, głównie za pomocą specjalnego narzędzia do zwielokrotniania wartości należących do niego udziałów. To on pełni funkcje prezesa i szefa rady nadzorczej. Nikomu nie oddaje zadań związanych z polityką personalną, nominując ludzi na kluczowe stanowiska. Mark Zuckerberg to Facebook, Facebook to Mark Zuckerberg. Był w amerykańskiej polityce taki czas, zresztą całkiem niedawno, bo w 2017 r., kiedy widziano w Zuckerbergu jej potencjalnego zbawcę. Zanim Stany Zjednoczone ochłonęły po zwycięstwie Donalda Trumpa, scena polityczna zdawała się gotowa na przetasowania. Wielu publicystów i komentatorów, choćby Ezra Klein z portalu Vox czy Zara Stone z magazynu "Forbes", wygłaszało peany na cześć Zuckerberga, wskazując go jako najlepszego kandydata na prezydenta w 2020 r. Miliarder miał być odpowiedzią Partii Demokratycznej na Trumpa - człowiekiem spoza kręgów politycznych, zdolnym zmobilizować szeroki elektorat i, co najważniejsze, w dużej części sfinansować siebie jako kandydata. W możliwość wyborczego triumfu miał ponoć uwierzyć sam Zuckerberg, który w 2017 r. zatrudnił byłego fotografa Baracka Obamy i rozpoczął serię spotkań publicznych w całych Stanach. Potem jednak doszło do skandalu z rozpowszechnianiem na masową skalę dezinformacji, a "New YorkTimes" ujawnił historię współpracy z firmą doradczą Cambridge Analytica, działającą na rzecz sztabu Donalda Trumpa. Na jaw wyszło też lenistwo Facebooka w weryfikowaniu spółek, którym udostępniał dane swoich użytkowników. Z potencjalnego wehikułu wyborczego demokratów platforma zmieniła się w jedno ze źródeł popularności Trumpa i synonim erozji amerykańskiej demokracji. Dziś o kandydaturze prezydenckiej Zuckerberga mówi mało kto - a jeśli już, raczej nie są to poważne rozmowy. Ale i bez otwartego uczestnictwa w polityce szef Facebooka i jego firma pozostaną decydującymi graczami w walce o przyszłość liberalnej demokracji. Na całym świecie, nie tylko w Stanach. Jednym z pierwszych, którzy zaczęli bić na alarm i apelować o refleksję nad kursem, który w rozwoju FB obrał Zuckerberg, był Roger McNamee. 63-letni dzisiaj amerykański przedsiębiorca był wśród tych, którzy jako pierwsi zainwestowali w platformę społecznościową Zuckerberga, a później stał się doradcą zarówno jego, jak i drugiej najważniejszej osoby w firmie, szefowej operacji Facebooka i guru kobiet w biznesie, Sheryl Sandberg. Początkowo blisko współpracował z kierownictwem, ale z czasem zaczął się oddalać od Zuckerberga, zarzucając mu despotyczność i ignorowanie wykorzystywania platformy przez graczy politycznych. Panowie rozstali się w 2016 r., McNamee miał bowiem prowadzić osobiste śledztwo w sprawie bierności Facebooka wobec dezinformacji, czego Zuckerberg nie mógł znieść. Historię swojego zaangażowania w rozwój firmy i niemal kasandryczne wizje jej przyszłości McNamee przedstawił w bestsellerowej książce "Zucked". Urósł tym samym do rangi czołowego diagnosty bolączek Facebooka oraz krytyka firmy jako mordercy demokracji. Jego zdaniem platforma zagraża liberalnym wartościom z wielu powodów. Pierwszym jest brak jakiejkolwiek debaty - zarówno wewnątrz firmy, jak i poza nią. W środku, jak pisze McNamee, panuje oświecony absolutyzm, a pomysłów prezesa nikt nie ma prawa krytykować. Słynna maksyma Zuckerberga: "Idź do przodu szybko i niszcz rzeczy" jest dogmatem. Facebook musi być coraz większy, szybszy i wymykać się społecznym wyobrażeniom. Na zewnątrz z kolei, podkreśla McNamee, platforma nie ma żadnej konkurencji. Jest bowiem tak duża, że wszystkich potencjalnych konkurentów po prostu wykupuje z rynku. Zdaniem byłego udziałowca firmy sprawia to, że wizji Facebooka nikt nie podważa, a Zuckerberga nie zmusza do wysiłku. W dodatku monopol na rynku zabija wszelką debatę, zarówno na temat rozwoju mediów społecznościowych, jak i o regulacji działania gigantów technologicznych. Cień Facebooka pada na wszystkich innych graczy i odbiera im prawo głosu. W dodatku firma jak ognia boi się jakichkolwiek uregulowań. Zuckerberg sam przyznaje, że główną wartością w jego hierarchii jest absolutna wolność, w tym wolność korzystania z jego platformy - "usługi, która na zawsze pozostanie darmowa". Najmniejsza choćby próba narzucenia mu ograniczeń prawnych spotyka się z natychmiastową kontrą. Roger McNamee, obecnie również felietonista amerykańskiej edycji dziennika "The Guardian", podkreśla, że to bardzo spójne z filozofią, która stworzyła firmę. "Facebook - pisze - oparty jest na ekstremalnej wersji libertarianizmu. A w takiej ideologii nie trzeba czuć się źle z nieograniczoną, chorą wręcz ambicją czy wielką chciwością". Co prawda, na amerykańskiej scenie politycznej pojawiają się już kandydaci zdeterminowani, by złamać monopole w Dolinie Krzemowej, jak chociażby demokratyczna senator Elizabeth Warren, ale walka z gigantami technologicznymi jest ryzykowna, bo to platformy społecznościowe mają dziś najwięcej do powiedzenia w kampaniach wyborczych. I Zuckerberg doskonale o tym wie. Dlatego nawet pozornie radykalna w tych kwestiach Warren przestała w ostatnich miesiącach szarżować. Bo scenariusz, w którym wściekły na danego polityka Zuckerberg własnoręcznie modyfikuje ustawienia swojej platformy, aby ograniczyć zasięg wpisów wroga, nie brzmi wcale jak nierealna teoria spiskowa. Facebook nie tylko sam funkcjonuje w bańce, ale też ją tworzy. Raz po raz pojawiają się w mediach omówienia raportów socjologicznych czy politologicznych pokazujących, jak platforma wzmacnia polaryzację nastrojów społecznych. Algorytm, według którego działa, pokazuje użytkownikom treści zbliżone do tych, które już śledzą i które oglądali w internecie za pomocą innych narzędzi niż sam FB. Jednocześnie ukrywa przeciwstawną zawartość. Innymi słowy, więcej tego, co już mamy, dostajemy na tacy, argumenty drugiej strony musimy zaś wykopywać spod sterty internetowych śmieci. Evan Osnos z "New Yorkera" zwraca uwagę, że tworzenie baniek ideologicznych jest kolejnym dowodem na "antydemokratyczność" Facebooka. Utrudnia nam bowiem dostęp do informacji i swobodną ich wymianę, zwiększając odległość między stronami konfliktu ideologicznego. Wreszcie Facebook szkodzi demokracji, bo źle wpływa na stan fizyczny i psychiczny podstawowego budulca tego systemu, czyli obywateli. Choć zagrożenie, jakie stanowi dla zdrowia publicznego, jest wciąż w dużej mierze ignorowane, istnieje mnóstwo dowodów szkodliwości używania tego medium. Raport naukowców z uniwersytetu w San Diego opublikowany w 2017 r. w amerykańskim "Przeglądzie Epidemiologicznym" wykazuje na podstawie badań przeprowadzonych na ponad 5 tys. użytkowników w ciągu trzech lat, że korzystanie z Facebooka ma silne negatywne oddziaływanie na ogólne zdrowie fizyczne, stan psychiczny i zadowolenie z własnego życia. Sean Parker, pierwszy prezes Facebooka, mówi z kolei, że platforma tworzy iluzję nieskończoności nowych informacji - tzw. tablica każdego użytkownika jest bowiem nieograniczenie długa, można więc zawsze po niej biegać i zobaczyć coś nowego. To złudzenie wiecznego dynamizmu, biegu bez przerwy, dokładnie tak jak marzy Zuckerberg. Problem w tym, że jego platforma po drodze taranuje liberalną demokrację, a i sama biegnie ku ścianie, której może już nie przebić. Mateusz Mazzini