"Przestańcie kłamać i udawać, że ludzie są tu bezpieczni. Przestańcie mówić, że Europa jest lepszym miejscem, bo jest lepsza tylko dla wybranych, dla innych nie jest dostępna. Nie złamię pióra, nie skończywszy historii o nierówności i dyskryminacji. Swoimi słowami będę łamać granice, które zbudowaliście". Gdy Parwana Amiri pisała te słowa, miała 16 lat. Mieszkała w Morii na greckiej wyspie Lesbos, w największym obozie dla uchodźców w Europie. Wstrząśnięta nieludzkimi warunkami panującymi w obozie postanowiła przelać swoje myśli na papier. Tak powstała jej pierwsza książka "My pen won’t break, but borders will. Letters to the World from Moria" ("Nie złamię pióra, lecz granice. Listy z Morii do świata"). Po pożarze obozu na początku września rzeczywiście oczy świata zwróciły się w stronę Lesbos. Katastrofa humanitarna dotknęła tu 12 tys. osób. Jednak Moria to tylko niewielki fragment uchodźczej rzeczywistości. Historie ludzi przybywających do Europy mają początek dużo wcześniej, w krajach, gdzie przyjęte normy społeczne pozbawiają ich jakichkolwiek praw lub panuje zabójczy reżim. Najtwardsze kamienie powstają w żarze wulkanów Parwana urodziła się w prowincji Herat w Afganistanie. Wraz z rodzicami i czwórką rodzeństwa musiała uciekać z ojczyzny z powodów politycznych. - To była trudna decyzja, ponieważ nie chcieliśmy wyjeżdżać z naszego kraju - opowiada. - Mój ojciec był biznesmenem, z czasem postanowił zaangażować się w politykę i zostać przedstawicielem lokalnego samorządu. Wtedy zaczęliśmy dostawać groźby od kilku grup przestępczych. Rodzice Parwany chcieli ochronić dzieci. Spakowali najpotrzebniejsze rzeczy i powiedzieli: "Jedziemy na wycieczkę". Dopiero w Iranie dzieci dowiedziały się, że opuszczają Afganistan na zawsze. W Iranie spędzili trzy miesiące, zanim stwierdzili, że tam nie będą w stanie normalnie żyć. Oto jak Parwana wspomina ten czas: - Ten kraj jest pełen rasizmu wobec mniejszości etnicznych lub religijnych oraz przeciwników politycznych. Uchodźcy nie mają tam szans na edukację ani na obywatelstwo irańskie, nawet jeśli się tam urodzili. To kraj, w którym przemoc wobec kobiet, cudzoziemców, a nawet własnego narodu jest często przemilczana i pozostaje bezkarna, w którym nie ma wolności słowa. Rodzina Amiri postanowiła więc dostać się do Turcji. Trzy razy próbowali przekroczyć granicę. Za trzecim razem matce Parwany z obu synami się udało. Ale Parwana, jej ojciec i dwie siostry zostali zatrzymani, aresztowani i deportowani do Afganistanu. Nie poddali się jednak. Spróbowali ponownie. Afganistan, Pakistan, Iran, granica z Turcją. Tym razem przekroczyli ją szczęśliwie. W Turcji spędzili rok, próbując zaadaptować się do nowej rzeczywistości. 15-letnia Parwana, która znała już trzy języki, z łatwością nauczyła się tureckiego i zatrudniła jako tłumaczka. Chciała jednak dalej się uczyć, ale w Turcji nie miała na to szans. Żadne z jej młodszego rodzeństwa nie miało. Widząc granice Europy na wyciągnięcie ręki, Amiri postanowili ponownie zaryzykować. Za piątym razem dotarli na wyspę Lesbos w Grecji. Był wrzesień 2019 r. - Kiedy dotarliśmy do Morii i zobaczyłam codzienne problemy ludzi, nie mogłam siedzieć z założonymi rękami. Mam głęboką wiarę w słowa i ich skutki. Wiedziałam, że używanie słów, by pokazać rzeczywistość, jest jedynym sposobem na dokonanie zmian - podkreśla Parwana. Obóz został zaprojektowany, aby mieszkało w nim maksymalnie 3 tys. osób. W czasie gdy przebywała tam Parwana, liczba rezydentów dochodziła do 22 tys. Obok rodzin z dziećmi mieszkały osoby z przeszłością kryminalną. Brakowało lekarzy, tłumaczy, prawników, psychologów. Ludzie miesiącami tkwili w zawieszeniu, czekając na pozwolenie opuszczenia wyspy, a co chwila przyjeżdżali nowi. Parwana zaczęła pisać. Ustami samotnej matki, chłopca bez opieki i osoby transpłciowej przekazuje intymny obraz ich osobistych tragedii. Szczegółowo opisuje horror życia w tym obozie. To miejsce, gdzie śpi się czujnie, nasłuchując, czy nikt nie wchodzi do namiotu. Gdzie nie zapuszcza się w ciemne zakamarki, nie nosi przy sobie gotówki ani żadnych wartościowych rzeczy. Gdzie trzyma się gardę w dzień i w nocy, a każda odmienność wystawia cię na ryzyko. Jej zapiski w języku angielskim publikuje lokalne wydawnictwo. "Życzę silnych serc wszystkim tym, którzy zmuszeni są uciekać ze swoich domów, aby nie zgubili swojej drogi w obliczu trudności. Najtwardsze kamienie powstają w żarze wulkanów", pisze w książce. Parwana założyła ruch Wave of Hope for the Future (Fala Nadziei na Przyszłość), w ramach którego zorganizowała wystawę, koncert, pokaz mody, a także premierę swojej książki. Robi wszystko, co w jej mocy, aby dla niej i innych nastoletnich uchodźców to nie był stracony czas. - Jesteśmy w tym razem, ze strachem w oczach i sercach. Ale jesteśmy na tyle silni, by pokazać naszą siłę, wolę i sprawczość - tłumaczy. Nareszcie nadszedł szczęśliwy dzień dla Parwany i jej rodziny. Dostali decyzję o przeniesieniu do innego obozu w Grecji kontynentalnej, 70 km od Aten. Koniec z życiem w namiocie - w Ritsonie czekał na nich murowany segment z kuchnią, własną łazienką, klimatyzacją. W porównaniu do Morii ten obóz wygląda jak z bajki. Jest cicho, czysto, zielono. Na budynku świetlicy kolorowe graffiti. Na boisku chłopcy grają w koszykówkę. Wzdłuż drogi sklepiki. Większość z 3 tys. mieszkańców to rodziny z dziećmi. Gdyby nie siatka z drutem kolczastym, można by pomyśleć, że to tani ośrodek wczasowy. W Ritsonie Parwana nie zwalnia tempa. Zakłada nowy ruch, Young Refugee Movement (Ruch Młodych Uchodźców), w ramach którego upowszechnia wśród młodzieży wiedzę na temat celów zrównoważonego rozwoju. - Parwana jest dla nas wszystkich wielką inspiracją - mówi uczestniczka programu, ściskając w rękach plakat z celem trzecim: "Zapewnienie zdrowia i dobrostanu". Po pożarze w Morii Parwana zorganizowała demonstrację solidarności. - To było piekło, szczególnie dla kobiet. Nie mam stamtąd żadnych dobrych wspomnień. Chciałabym wymazać ten czas ze swojej pamięci. Jednak ten obóz był domem dla wielu ludzi, którzy teraz zostali bez niczego. A warunki w nowym obozie są jeszcze gorsze - zauważa. Gdy zachodzi słońce, Parwana ma w końcu chwilę dla siebie. Wtedy czyta książki, pisze wiersze. Z kieszeni dżinsów wyjmuje telefon i czyta jedną z wiadomości: "Ogień spalił nasze marzenia. Płoniemy. (...) Gdzie są ci, którzy nas przeklęli? Ci, którzy boją się, że im zagrażamy? Chodźcie i zobaczcie! Ośmielicie się spojrzeć? Lepiej odwrócić wzrok. Schować się, zamknąć w domu. My milczymy, żebyście mogli nas usłyszeć". Bitcoiny sprzedam, bitcoiny kupię - Oto nasze centrum dowodzenia - mówi Yusuf Mohammedi, otwierając drzwi do kontenera mieszkalnego. W schludnej, minimalistycznej przestrzeni stoi biurko, na nim laptop, kubek po herbacie, sztuczna paprotka. Na ścianie biała tablica z notatkami, widok zachodzącego słońca, hasło motywujące: "Podążaj za marzeniami". To równie dobrze mogłoby być biuro w Warszawie, w Londynie, w Berlinie. Tymczasem jesteśmy w obozie dla uchodźców w Larissie. Osoby poszukujące azylu w Grecji do momentu przyznania im oficjalnego statusu uchodźcy nie mają pozwolenia na pracę. Na spotkanie decydujące o przyznaniu statusu uchodźcy niektórzy muszą czekać kilka lat. Yusuf i jego koledzy postanowili jednak nie marnować czasu. Kupują bitcoiny i sprzedają je z zyskiem. Uczestniczą w szkoleniach z tego zakresu w internecie i sami je prowadzą. Za pośrednictwem wideokonferencji łączą się z partnerami biznesowymi na całym świecie: w Szwecji, Niemczech, Holandii, Pakistanie. W zaaranżowanym biurze spotykają się trzy, cztery razy w tygodniu. Palą papierosy, piją herbatę, omawiają strategie, wymieniają się doświadczeniami. - Sami wszystko zorganizowaliśmy. Na początku było nas czterech. Potem zaczęliśmy rozpuszczać wici po obozie, opowiadać innym o tym projekcie. Obecnie jest nas dziewięciu, co chwilę dołącza ktoś nowy. Od naszych współpracowników wymagamy zaangażowania i poważnego podejścia do tematu. Pracujemy razem, aby zapewnić sobie lepszą przyszłość - tłumaczy Yusuf. Jemu łatwiej zrozumieć meandry biznesu opartego na blockchainie i kryptowalutach. W Afganistanie skończył informatykę. Na uniwersytecie poznał też kobietę swojego życia. Rohina studiowała pielęgniarstwo, on prowadził na kampusie szkolenie z zarządzania. To był duży budynek, nie wiedział, gdzie iść. Wtedy ona do niego podeszła i zapytała, czy potrzebuje pomocy. - Zakochałem się w jej oczach. Ciemnych jak niebo w nocy, ale zmieniających się o różnych porach dnia - opowiada. Yusuf jest cztery lata młodszy od Rohiny. W Afganistanie to nie do zaakceptowania, aby kobieta była starsza od mężczyzny. Ale to niejedyny problem zakochanych. Drugim było to, że Rohina została obiecana jako żona jej dużo starszemu kuzynowi. Trzecim zaś był jej ojciec, znany lokalny mafioso. Młodzi pobrali się w tajemnicy, żyli w ukryciu. Wkrótce na świat przyszły dzieci. Zaczęli dostawać pogróżki. Gdy ich córka miała cztery miesiące, kuzyn Rohiny próbował zrobić jej krzywdę. Znikąd nie mogli liczyć na pomoc. Gdy więc Rohina zaszła w kolejną ciążę, postanowili uciekać. - Zapłaciłem przemytnikom 15 tys. dol. Jechaliśmy dzień i noc. Afganistan, Iran, Turcja. W końcu dotarliśmy do wybrzeża Morza Śródziemnego. Tam dostaliśmy się na łódź i stamtąd na Lesbos. Do Morii oczywiście - wspomina. W październiku 2018 r. warunki w Morii nie były jeszcze tak katastrofalne jak rok później. Szacuje się, że wówczas w obozie było "tylko" 9 tys. ludzi. Yusuf i Rohina mieli też dużo szczęścia, ponieważ zostali zakwalifikowani jako osoby wymagające szczególnej ochrony. Po trzech miesiącach przenieśli się do obozu w Larissie, a za parę dni mają termin spotkania w sprawie przyznania statusu uchodźcy. - Chcę pracować jako inżynier w branży IT. Mam wiedzę i doświadczenie. Jestem pewien, że dostanę pracę, czy to w Grecji, czy w jakimkolwiek innym kraju Unii Europejskiej. Dla mnie to nie ma znaczenia. Ważne, aby moja rodzina była bezpieczna - podkreśla. Już nie mogę płakać Adib Aryan codziennie wstaje po południu. Nie dlatego, że jest leniwy. Po prostu nie lubi hałasu. A w ciągu dnia w obozie jest bardzo głośno, więc woli noc. Żeby zagłuszyć obozowe życie, puszcza z telefonu muzykę: Eda Sheerana, Sama Smitha, Justina Biebera. - Afgańczycy są najgłośniejsi ze wszystkich. Ciągle się kłócą, ciągle o coś walczą. Jak idę do miasta, wstyd mi za moich ludzi. Już uchodźcy z Afryki są bardziej kulturalni. Czasem myślę, że wolałbym mieć czarną skórę - stwierdza. W dawnym obozie Moria na wyspie Lesbos tuż przed pożarem mieszkało ok. 12 tys. ludzi z prawie 70 krajów. 70 proc. pochodziło z Afganistanu. Przeludnienie obozu, niehumanitarne warunki oraz restrykcje związane z pandemią koronawirusa doprowadziły do napięć, w których upatruje się przyczyny tragedii. Po tym jak w ciągu dwóch nocy obóz doszczętnie spłonął, jego mieszkańcy znaleźli się na ulicy. Przez tydzień koczowali na zamkniętym odcinku drogi między Panagiodą a Mityleną, potem zostali przeniesieni do zbudowanego naprędce obozu, nazywanego Morią 2.0. Adib podziela zdanie większości uchodźców: tu jest jeszcze gorzej niż w pierwszej Morii. - Tam przynajmniej była bieżąca woda. Były prysznice. Tutaj nic nie ma. Nie myłem się od dwóch tygodni. Inni kąpią się w morzu. Ale ja boję się morza, bo nie umiem pływać - przyznaje. Do tego trzeba dodać brak wystarczającej ilości jedzenia, brak wody pitnej, opieki medycznej, psychologicznej czy prawnej. A przede wszystkim brak poczucia bezpieczeństwa - namiot nie chroni przed niczym prócz słońca. Adib ma 16 lat, w obozie mieszka z rodzicami i czwórką rodzeństwa. Do Grecji przybyli w styczniu 2020 r., w Morii spędzili dziewięć miesięcy. Adib niechętnie mówi o dwumiesięcznej podróży z Afganistanu. - To nie jest historia, którą można opowiedzieć. Jest zbyt długa i zbyt przerażająca. To historia głodu, zimna i ran. Aresztowań i przemocy. Spania na ulicy lub niespania wcale. Przez to wszystko moje serce tak stwardniało, że nie mogę już płakać. Adib jest niezwykle wrażliwy, małomówny, wyciszony, ma swój świat. Od rzeczywistości ucieka w rysowanie. Ma wielki talent. Hiperrealistycznie odtwarza wizerunki znanych ludzi: Angeli Merkel, księżnej Kate, Johnny’ego Deppa, Bradleya Coopera. Swoje prace wrzuca na profil na Instagramie: @Artistic_Lifetime_. Ma już 18 tys. obserwujących. - Kiedy rysuję, nie czuję ani głodu, ani bólu. Gdy nie mogę rysować, ogarnia mnie smutek i złość. Bez rysowania umrę - wyznaje. Inspiracje Adib czerpie z internetu. Znajduje tam zdjęcia, które go zachwycają, a następnie odtwarza je w swoich szkicownikach. Życie w obozie nie sprzyja jednak pracy twórczej. W jego namiocie nie ma prądu. Telefon musi ładować w innej części obozu, a z jego awersją do tłumów to prawdziwa droga przez mękę. Jak tylko może, oszczędza baterię. Brakuje mu kredek. Najbardziej ubolewa nad brakiem kredki w kolorze jasnobeżowym, lekko różowawym. W kolorze skóry białego człowieka. Niezbędnej do rysowania portretów pięknych modelek, aktorów, piosenkarzy. Jego rodzina nie chce zostać w Grecji. Będą się starali o wyjazd do Niemiec. Ale Adib marzy, by wyjechać do Włoch i tam mieć wystawę swoich prac, może nawet własną galerię sztuki. To stamtąd pochodził jego ulubiony artysta - Leonardo da Vinci. Kiedy nie rysuje, ogląda filmy. Najbardziej lubi science fiction. Te z superbohaterami i te o kosmosie. Jednym tchem wymienia: "Interstellar", "Arrival", "Marsjanin". Chciałby polecieć na Marsa. Zapytany dlaczego, odpowiada z rozrzewnieniem: - Bo tam jest tak pięknie! I tak cicho... Tam umysł znajdzie ukojenie. Tam można spać spokojnie. Magdalena Grzymkowska, korespondencja z Grecji