Tłusty chłopczyk siedzi na grzbiecie osiołka. W ręku trzyma długi patyk, do którego uwiązany jest pęk dorodnych marchewek. Macha nim przed nosem osiołka, który ma zasłonięte oczy. Zwierzak czuje zapach świeżej marchwi, myśli, że dzieli go od niej jeden krok. Nie wie, że krok dalej urywa się ląd, daleko w dole widać grzbiety fal... Skały Dover? Chłopczyk ma dorosłą twarz, zblazowaną twarz Borisa Johnsona. Ale nie maluje się na niej upór ani desperacja. Raczej ciekawość. Pytany kiedyś przez dziennikarkę, czy marzy mu się kariera premiera, Johnson zapewniał, że "ani mu się śni". Że to równie prawdopodobne, jak jego ponowne przyjście na świat jako powtórki Michaela Jacksona. Albo że wyrośnie jako drzewo oliwne. Trzy lata temu, gdy Brytyjczycy opowiadali się w referendum za pozostaniem w Unii Europejskiej lub przeciw niemu (a różnica stanowisk była bardzo niewielka), Boris Johnson podobno napisał dwa teksty. Na jednej kartce - plusy i minusy wynikające z przynależności do UE, na drugiej - z wystąpienia ze Wspólnoty. I ponoć wyszło mu, że głosowanie "Leave", za wyjściem z UE, zapowiada się ciekawiej, bardziej dramatycznie, niż "Remain" (Pozostać). Szefem i głównym strategiem ruchu "Leave!" był Dominic Cummings. Przez niektórych podziwiany jako "genialny mózg", który potrafi przewidzieć wiele ruchów z góry i wie, jakie argumenty propagandowe wpływają na konkretnych wyborców. Przez innych uważany niemal za Mefista, złego czarnoksiężnika. To on wpadł na pomysł namalowania na boku autobusu wielkimi literami napisu "CO TYDZIEŃ WYSYŁAMY DO BRUKSELI 350 MLN FUNTÓW". Antyunijny napis oburzył wielu Anglików, a bardzo niewielu mogło sprawdzić te dane (były fałszywe). Wtedy Boris Johnson był znanym dziennikarzem, wydawcą konserwatywnego pisma "Spectator". Zaczął jednak karierę w Partii Konserwatywnej, gdzie wkrótce zyskał popularność jako błyskotliwy mówca. Anglikom podobały się jego oryginalne, złośliwe odzywki, zabawny wdzięk niezdarnego niedźwiedzia, wreszcie matka, która mimo psychicznych zaburzeń jest znaną, interesującą malarką. Podobała się nawet demonstrowana przez niego czasem arogancja i bezczelność. Został burmistrzem Londynu, popularnym mimo wątpliwej prawdomówności i licznych gaf. "Swój" burmistrz Te gafy przeszły do historii. Kiedyś jako burmistrz Londynu oburzył się, gdy Donald Trump nazwał Londyn "niebezpiecznym miastem", i zapewniał, że sam unika niektórych dzielnic Nowego Jorku, "bo można tam spotkać Donalda Trumpa" (dziś obaj panowie ponoć już się lubią). Putina porównywał do smutnego skrzata domowego Zgredka z sagi o Harrym Potterze (nie omieszkał jednak zaznaczyć, że ten Zgredek jest tyranem). Na wiadomość o zatruciu w Salisbury dawnego rosyjskiego agenta Skripala i jego córki już jako minister spraw zagranicznych udał się tam, by później zapewniać prasę, że fachowcy rozpoznali truciznę jako pochodzący z Rosji gaz bojowy. Wściekły na niespodziewaną sławę cytowany szef pobliskiej bazy wojsk chemicznych w Porton Down musiał prostować, że niczego takiego nie mówił. Tylko że podobny gaz produkowano wiele lat temu w byłym ZSRR (ówcześni chemicy szybko znaleźli później pracę na Zachodzie). Raz Johnson skrytykował nawet torysów jako partię, w której "szerzy się kanibalizm, orgie i morderstwa kolejnych kacyków, jak w Nowej Gwinei". Gdy Nowa Gwinea zaprotestowała, Johnson wyznał, że jego źródłem był stary album. Za kolejne gafy Boris beztrosko przepraszał i wspinał się wyżej po stopniach partyjnej kariery, aż został szefem rządzącej partii, premierem i szermierzem brexitu. A głównym strategiem rządzącej ekipy, jej mózgiem, został właśnie Dominic Cummings. Ubrany w koszulkę i dżinsy ten "karierowicz psychopata" - jak ocenia go były premier David Cameron - nie ukrywa, że lekceważy urzędników i posłów. Uważa się za bardziej inteligentnego od nich. Gdy grupa posłów zwróciła się do niego, prosząc o wyjaśnienie, jaki jest stan rozmów z Unią Europejską, Cummings reagował zagranym oburzeniem: - A kim wy, panowie, do diabła jesteście? O technicznych szczegółach umów łączących jego kraj z Unią sam Johnson nie ma podobno zielonego pojęcia. Ujawnił to niebacznie w niedawnym wywiadzie dla BBC. Z patosem opowiadał, że "nadszedł czas na ruch Mojżeszowy, na wyprowadzenie naszego narodu z brukselskiego domu niewoli". Natomiast pytany o konsekwencje dla brytyjskiej gospodarki, Johnson machał ręką: kto by się przejmował gospodarką? - Fuck business!, kwitował. (Zdaniem ekspertów sam port Dover straci na brexicie miliard funtów tygodniowo). - Ależ oczywiście - mówili ugodowo zwolennicy premiera. - W listopadzie Boris na pewno poprosi o kilka dodatkowych tygodni, potrzebnych do ustalenia szczegółów brexitu. Ale zaczekajmy, uczestnicy rozmów przecież twierdzą, że robią duże postępy.- Postępy? - dziwili się delegaci UE. - Jakie postępy? Przecież ludzie Johnsona tylko markują rozmowy. Tak naprawdę nie chcą niczego negocjować, a tylko zmęczyć i wystawić do wiatru własną opozycję. A strona unijna? Chyba przejrzała tę grę. W każdym razie nie daje żadnego pretekstu do urazy, do zerwania rozmów. Na wiadomość o wyborze Borisa Johnsona na premiera Angela Merkel serdecznie mu gratulowała i cieszyła się na dalszą współpracę. Ani słowa o brexicie. Prawie w tych samych słowach gratulowała mu przewodnicząca KE Ursula von der Leyen. Wystawić do wiatru nie dał się też brytyjski Sąd Najwyższy. Widać w Anglii trzeba ukończyć z wyróżnieniem kilka ekskluzywnych uczelni, a przy tym być blisko 74-letnią arystokratką i baronessą, by precyzyjnie wyjaśnić rodakom, czym jest demokracja. W tej roli przewodnicząca SN lady Hale dokładnie wyjaśniła posłom jednomyślny wyrok sądu, który w pełnym składzie uznał, że premier zamknął usta posłom na pięć tygodni ze szkodą dla demokracji i wprowadził monarchinię w błąd. Toteż sąd tę decyzję premiera i zgodę królowej unieważnia. - Należy to rozumieć tak - mówiła lady Hale - jakby wysłannicy Jej Królewskiej Mości przyszli do parlamentu z pustą kartką papieru. Zwycięstwo? Owszem, posłowie znów zasiedli w obitych zieloną skórą ławach poselskich Pałacu Westminsterskiego. Boris Johnson prosił o rozmowę z królową, by ją przeprosić i tłumaczyć, że nie chciał jej okłamać, skądże. Ale zaraz potem wrócił, by pomstować na "zdrajców i zaprzańców", którzy nie chcą wypełnić woli narodu. Zaklinał się: - Prędzej padnę trupem i legnę w przydrożnym rowie, niż udam się prosić o przedłużenie terminu rozmów do Brukseli.